I o mało nie zaczął opowiadać o Poncjuszu Piłacie, ale pohamował się, rozumiejąc, że kobiecie nic po tej opowieści, że tak czy owak pomóc mu ona nie może.
Wykąpanemu Iwanowi wręczono natychmiast dosłownie wszystko, czego potrzeba mężczyźnie, który wyszedł z wanny — wyprasowaną koszulę, kalesony, skarpetki. Ale nie dość tego — kobieta otworzyła drzwiczki szafki, wskazała jej wnętrze i zapytała:
— Co byś chciał włożyć, gołąbeczku? Szlafrok czy piżamkę?
Po niewoli skazany na nowe miejsce pobytu Iwan o mało nie klasnął w ręce na taką poufałość i w milczeniu wskazał palcem piżamę z pąsowego barchanu.
Potem poprowadzono go pustym, wytłumiającym wszelkie odgłosy korytarzem, wprowadzono do olbrzymiego gabinetu. Iwan, który postanowił ironicznie traktować wszystko, co się znajduje w tym fantastycznie wyposażonym budynku, natychmiast w myśli nazwał ten gabinet “kuchnią — laboratorium”.
Miał powody, by tak go nazwać. Stały tu szafy i przeszklone szafki pełne błyszczących niklowanych narzędzi. Stały tu fotele o niesłychanie skomplikowanej konstrukcji, jakieś pękate lampy o lśniących kloszach, mnóstwo szklanych naczyń, były tam palniki gazowe i przewody elektryczne i jakaś nikomu nie znana aparatura.
W gabinecie zabrały się do Iwana trzy osoby — dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w bieli. Przede wszystkim posadzono go przy stoliku w kącie, najoczywiściej zamierzając przeprowadzić wywiad.
Iwan zaczął rozmyślać nad swoją sytuacją. Miał tu wyboru trzy możliwości. Niezmiernie nęcąca była pierwsza — rzucić się na te lampy, na te wymyślne cudeńka, wytłuc je wszystkie, rozpieprzyć w drobny mak i w ten sposób wyrazić swój protest przeciwko temu, że siedzi tu za niewinność. Ale dzisiejszy Iwan bardzo już się różnił od Iwana wczorajszego, uznał więc, że to pierwsze wyjście nie jest najlepsze — jeszcze tego brakowało, żeby się utwierdzili w przekonaniu, że jest furiatem. Dlatego zrezygnował z pierwszej możliwości. Istniała również druga — z miejsca zacząć opowiadać o konsultancie i Poncjuszu Piłacie. Ale wczorajsze doświadczenia wykazały, że ludzie w tę opowieść nie wierzą albo rozumieją ją jakoś opacznie. Wiec Iwan zrezygnował także i z tej możliwości, postanowił wybrać trzecie wyjście — wyniosłe milczenie.
Nie udało mu się w pełni zrealizować swych zamierzeń i chcąc nie chcąc, musiał udzielać odpowiedzi na cały szereg pytań, choć co prawda były to odpowiedzi opryskliwe i skąpe. Wypytywano Iwana dosłownie o wszystko, co dotyczyło jego dotychczasowego życia, włącznie z tym, jaki był przebieg szkarlatyny, na którą chorował przed piętnastoma laty. Opisano Iwana na całą stronicę, przewrócono arkusz na drugą stronę i kobieta w bieli przeszła do pytań o jego krewnych. Można było dostać kręćka — kto umarł, kiedy i na co, czy nie pil, czy nie chorował na choroby weneryczne i tak dalej w tym stylu. Wreszcie poprosili, by opowiedział, co zaszło wczoraj na Patriarszych Prudach, ale nie czepiali się zanadto, komunikat o Poncjuszu Piłacie przyjęli bez zdziwienia.
Potem kobieta przekazała Iwana mężczyźnie, ten zaś zabrał się do niego zupełnie inaczej i o nic już nie pytał. Przy pomocy termometru sprawdził temperaturę Iwanowego ciała, zmierzył tętno, przyświecając sobie jakąś lampą zajrzał Iwanowi w oczy. Potem pośpieszyła mu z pomocą druga kobieta i kłuli Iwana czymś w plecy, ale nie bardzo boleśnie, trzonkiem młoteczka rysowali mu na piersiach jakieś znaki na skórze, stukali młoteczkami w kolana, co powodowało, że nogi Iwana podrygiwały, kłuli go w palec pobierając krew, kłuli go w zgięciu ręki, zakładali mu na ramię jakieś gumowe opaski…
Iwan tylko gorzko uśmiechał się pod nosem i myślał, jak to wszystko głupio i dziwacznie wyszło. Pomyśleć tylko! Chciał wszystkich uprzedzić o niebezpieczeństwie, jakie stanowi nieznany konsultant, zamierzał go schwytać, a osiągnął tylko tyle, że trafił do jakiegoś tajemniczego gabinetu, po to, żeby opowiadać jakieś bzdury o wujku Fiodorze, który pił na umór w Wołogdzie. Strasznie to głupio wypadło!
Wreszcie dano Iwanowi spokój. Został odtransportowany z powrotem do swego pokoju, gdzie dostał filiżankę kawy, dwa jajka ma miękko i biały chleb z masłem. Zjadłszy i wypiwszy to wszystko Iwan postanowił, że będzie czekał na kogoś, kto jest najważniejszy w tej instytucji, a z tego kogoś z pewnością uda mu się wydusić zainteresowanie swoją osobą i sprawiedliwość.
Doczekał się kogoś takiego, i to bardzo szybko, zaraz po śniadaniu. W pokoju Iwana nagle otworzyły się drzwi i weszło mnóstwo ludzi w białych fartuchach. Na czele szedł czterdziestopięcioletni wygolony starannie jak aktor mężczyzna o miłych, ale bardzo przenikliwych oczach, o nienagannych manierach. Cała świta manifestowała swój dla niego szacunek i uwagę, w związku z czym wejście jego wypadło bardzo uroczyście. “Zupełnie jak Poncjusz Piłat!” — mimo woli pomyślał Iwan.
Tak, ten człowiek był tu niewątpliwie najważniejszy. Usiadł na taborecie, podczas kiedy reszta stalą nadal.
Usiadł i przedstawił się Iwanowi: — Doktor Strawiński. — I popatrzył nań życzliwie.
— Proszę, Aleksandrze Nikołajewiczu — cicho powiedział jakiś człowiek ze schludną bródką i podał Strawińskiemu zapisany po brzegi arkusz Iwana.
“Wysmażyli całą rozprawę” — pomyślał Iwan, siedzący zaś wprawnie przejrzał arkusz, mruknął: “Yhmm, yhmm…” i zamienił z otoczeniem kilka zdań w mało znanym języku. “I po łacinie mówi zupełnie jak Piłat” — ze smutkiem pomyślał Iwan. Nagle usłyszał słowo, które sprawiło, że drgnął, a było to słowo,schizofrenia” — niestety, już wczoraj na Patriarszych Prudach to samo słowo padło z ust przeklętego cudzoziemca, a dziś powtórzył je tutaj profesor Strawiński. “I o tym też wiedział!” — pomyślał z przerażeniem Iwan.
Strawiński miał widocznie taką zasadę, że zgadzał się ze wszystkim, cokolwiek mówiło jego otoczenie, i przyjmował to z entuzjazmem, który wyrażał w słowach: “Wyśmienicie, wyśmienicie”…
— Wyśmienicie! — powiedział zwracając komuś arkusz, po czym zwrócił się do Iwana:
— Pan jest poetą?
— Jestem poetą — posępnie odparł Iwan i po raz pierwszy w życiu poczuł nagle jakiś niewytłumaczalny wstręt do poezji, a jego własne wiersze, o których zaraz pomyślał, z niewiadomych powodów wydały mu się czymś niesympatycznym.
Zmarszczył czoło i z kolei zapytał Strawińskiego:
— Pan jest profesorem?
Na co Strawiński z uprzedzającą grzecznością skłonił głowę.
— Pan tu jest najważniejszy? — ciągnął Iwan. W odpowiedzi Strawiński znowu skłonił głowę.
— Chciałbym z panem pomówić — powiedział znacząco Iwan Nikołajewicz.
— Po to właśnie przyszedłem — odparł Strawiński.
— Chodzi o to — zaczął Iwan czując, że wybiła jego godzina — że zrobili ze mnie wariata i nikt nie chce słuchać tego, co mówię!…
— O, przeciwnie, wysłuchamy pana z wielką uwagą — poważnie, uspokajająco powiedział Strawiński. — I w żadnym razie nie pozwolimy robić z pana wariata.
— To niech pan słucha: wczoraj wieczorem na Patriarszych Prudach spotkałem jakąś tajemniczą osobistość, jakiegoś chyba cudzoziemca, który z góry wiedział, że Berlioz zginie, i widywał osobiście Poncjusza Piłata.
Świta słuchała poety w milczeniu, zamarła bez ruchu.
— Piłata? Tego Piłata, który żył za czasów Jezusa Chrystusa? — patrząc na Iwana zmrużonymi oczyma zapytał Strawiński.
— Właśnie, tego.
— Aha — powiedział Strawiński — a Berlioz to ten, który wpadł pod tramwaj?
— Właśnie na moich oczach wczoraj go przejechało na Patriarszych Prudach, a ten zagadkowy obywatel…
— Ten znajomy Poncjusza Piłata? — zapytał Strawiński, który najwidoczniej umiał bystro kojarzyć fakty.
— Właśnie on — uważnie przyglądając się Strawińskiemu przytaknął Iwan. — Więc on już przedtem powiedział, że Annuszka rozlała olej słonecznikowy… A on się akurat w tym miejscu poślizgnął! No i jak to się panu podoba? — znacząco zagadnął Iwan, pewien, że jego słowa wywierają ogromne wrażenie.
Ale nie wywarły takiego wrażenia, tylko Strawiński najzwyczajniej zadał następujące pytanie:
— A któż to taki, ta Annuszka?
To pytanie nieco wytrąciło Iwana z równowagi, skurcz wykrzywił mu twarz.
— Annuszka nic tu nie ma do rzeczy — powiedział denerwując się. — Diabli wiedzą, co to za jedna. Po prostu jakaś idiotka z Sadowej. Chodzi o to, że on z góry, rozumie pan, z góry wiedział o tym oleju słonecznikowym! Pan mnie rozumie?
— Doskonale rozumiem — poważnie odpowiedział Strawiński i dotknąwszy kolana poety dodał: — Proszę się uspokoić i proszę opowiadać dalej.
— Więc dalej — powiedział Iwan starając się utrafić w ton Strawińskiego i wiedząc już z własnych gorzkich doświadczeń, że tylko spokój może mu pomóc — więc ten straszny typ (on zresztą kłamie, że jest konsultantem) ma jakąś niezwykłą moc. Na przykład gonisz go pan, ale nie ma na to siły, żeby dogonić… Jest z nim jeszcze taka parka, też dobra, ale to już inna para kaloszy — taki wysoki, w stłuczonych szkłach i jeszcze niewiarygodnie wielki kot, który sam jeździ tramwajem. Poza tym — Iwan, któremu nikt nie przerywał, mówił z coraz większym zapałem i z coraz większym przekonaniem — on był osobiście na tarasie Poncjusza Piłata, co do tego nie ma dwóch zdań. No, więc co się dzieje, ludzie? Trzeba go natychmiast aresztować, bo inaczej zdarzy się jakieś straszliwe nieszczęście.
— Zatem domaga się pan, aby go aresztowano? Czy dobrze pana zrozumiałem? — zapytał Strawiński.
“To mądry człowiek — pomyślał Iwan. — Trzeba przyznać, że wśród inteligentów także trafiają się wyjątkowo mądrzy ludzie, nie da się temu zaprzeczyć” — i odparł:
— Pewnie! Jak mam się tego nie domagać, niech pan sam pomyśli! A tymczasem trzymają mnie tu siłą, świecą mi w oczy lampą, wsadzają do wanny, pytają o wujka Fiedię. Wujek już dawno ziemię gryzie. Żądam, żeby mnie natychmiast wypuszczono!