Выбрать главу

— Czy mogę prosić pana Wolanda? — słodko zapytał Warionucha.

— Oni są zajęci — odpowiedziała skrzekliwym głosem słuchawka. — A kto prosi?

— Administrator Varietes Warionucha.

— Iwan Sawieliewicz? — radośnie zawołała słuchawka. — Jestem szalenie rad, że pana słyszę! Jak pańskie zdrowie?

— Merci — ze zdumieniem odpowiedział Warionucha — ale kto przy telefonie?

— Jego pomocnik, pomocnik i tłumacz, Korowiow! — trzeszczała słuchawka. — Jestem do pańskich usług, najmilszy Iwanie Sawieliewiczu! Niech pan dysponuje moją osobą wedle pańskich życzeń. A więc?

— Przepraszam… czy Stiepana Lichodiejewa nie ma w tej chwili w domu?

— Niestety! Nie ma! — krzyczała słuchawka. — Wyjechał!

— Dokąd?

— Na przejażdżkę samochodową za miasto.

— C…CO? Na p…przejażdżkę?…A kiedy wróci?

— A, powiedział, odetchnę świeżym powietrzem i wrócę.

— Tak… — powiedział stropiony Warionucha — merci… Niech pan będzie uprzejmy przekazać panu Wolandowi, że jego dzisiejszy występ odbędzie się w trzeciej części programu.

— Słucham. Oczywiście. Jakże inaczej. Natychmiast. Bez wątpienia. Przekażę — urywanie stukała słuchawka.

— Wszystkiego dobrego — powiedział zdziwiony Warionucha.

— Proszę przyjąć — mówiła słuchawka — moje najlepsze, najgorętsze gratulacje i życzenia! Powodzenia! Sukcesów! Pełnego szczęścia! Wszystkiego!

— No, oczywiście! Przecież mówiłem! — ze wzburzeniem krzyczał administrator. — Nie pojechał do żadnej Jałty, tylko za miasto!

— No, jeżeli to tak — blednąc ze wściekłości powiedział dyrektor — to jest to rzeczywiście świństwo nie z tej ziemi.

W tym momencie administrator podskoczył i wrzasnął tak, że Rimski aż się wzdrygnął.

— Przypomniałem sobie! Przypomniałem! W Puszkino otworzyli niedawno wschodnią restaurację! Nazywa się “Jałta”! Wszystko jest jasne! Pojechał tam, schlał się i stamtąd depeszuje!

— No, tego to już za wiele — policzek Rimskiego zniekształcał nerwowy tik, a w oczach płonęła ciężka prawdziwa nienawiść. — No cóż, drogo zapłaci za ten spacer! — Rimski nagle zaciął się i niezdecydowanie dodał: — Ale jakże to, przecież milicja…

— To głupstwo! Głupie kawały Lichodiejewa — przerwał mu ekspansywny administrator i zapytał:

— A kopertę jednak zawieźć?

— Bezwzględnie — odpowiedział Rimski.

I znowu otworzyły się drzwi i weszła ta sama… “Ona!” — nie wiadomo dlaczego z udręką pomyślał Rimski. I obaj wstali na spotkanie doręczycielki.

Tym razem depesza zawierała następujące słowa:

“dziękuję potwierdzenie natychmiast pięćset komenda milicji moje nazwisko jutro wylatuję moskwy lichodiejew”.

— On zwariował… — słabo powiedział Warionucha.

Rimski zaś brzęknął kluczem, wyjął pieniądze z kasy ogniotrwałej, odliczył pięćset rubli, zadzwonił na gońca, dał mu pieniądze i polecił nadać je na poczcie.

— Na miłość boską, Grisza — nie wierząc swoim oczom powiedział Warionucha — według mnie niesłusznie robisz wysyłając te pieniądze.

— Wrócą z powrotem — cicho odparł Rimski — ale Lichodiejew ciężko odpokutuje ten piknik. — I dodał wskazując teczkę Warionuchy: — Jedź jak najszybciej, śpiesz się.

Warionucha wybiegł z teczką z gabinetu.

Zszedł na parter, zobaczył olbrzymią kolejkę przy kasie, dowiedział się od kasjerki, że za godzinę będzie komplet, ponieważ gdy tylko rozlepiono sztrajfy, publiczność zaczęła walić jak nieprzytomna, polecił kasjerce zakreślić trzydzieści najlepszych miejsc w lożach i na parterze i nie sprzedawać ich, wybiegł z kasy, po drodze pozbył się paru zabiegających o wejściówki natrętów i wpadł na chwilkę do swojego gabinetu, żeby zabrać czapkę. W tym momencie zaterkotał telefon.

— Halo! — krzyknął Warionucha.

— Iwan Sawieliewicz? — wstrętnym nosowym głosem zasięgnęła informacji słuchawka.

— Wyszedł z teatru — zdążył krzyknąć Warionucha, ale słuchawka z miejsca mu przerwała:

— Niech pan lepiej słucha, zamiast strugać wariata. Niech pan tych depesz nigdzie nie nosi i nikomu nie pokazuje.

— Kto mówi? — zaryczał Warionucha. — Proszę natychmiast przestać się wygłupiać! My pana znajdziemy! Pański numer?

— Warionucha — odezwał się ciągle ten sam paskudny głos. — Czy ty rozumiesz po rosyjsku? Nie noś nigdzie tych depesz.

— Przestanie pan czy nie!? — krzyknął rozwścieczony administrator. — No, poczekaj! Zapłacisz ty mi za to! — Iwan Sawieliewicz wywrzasnął jeszcze jakąś pogróżkę, ale zaraz zamilkł, ponieważ wyczuł, że po tamtej stronie nikt go już nie słucha.

Wtedy w gabinecie jakoś szybko zaczęło się ściemniać. Warionucha wybiegł, zatrzasnął za sobą drzwi i bocznym wyjściem wymknął się do letniego ogródka.

Był wzburzony i pełen energii. Po tej niesłychanej rozmowie nie wątpił już, że banda chuliganów pozwala sobie na obrzydliwe kawały i że te kawały są w jakiś sposób związane ze zniknięciem Lichodiejewa. Nieomal dusił się, tak pragnął wykryć złoczyńców i, co dziwniejsze, uczuł przedsmak czegoś przyjemnego. Tak bywa, kiedy człowiek stara się znaleźć w centrum uwagi albo przynosi gdzieś sensacyjną wiadomość.

W ogródku wiatr uderzył administratora w twarz, zasypał mu oczy piaskiem, jak gdyby zagradzał mu drogę, jak gdyby przestrzegał. Rama okienna na pierwszym piętrze trzasnęła tak, że omal nie wyleciały szyby, a wierzchołki lip i klonów trwożnie zaszumiały. Ściemniło się i ochłodziło. Administrator przetarł oczy i zobaczył, że nad Moskwę nadpełza niska żółtobrzucha chmura burzowa. W oddali ciężko zagrzmiało. Choć śpieszył się ogromnie, nie potrafił się opanować, żeby nie wpaść na sekundę do letniego szaletu i nie sprawdzić, czy monter założył na lampę koszulkę siatkową.

Warionucha przebiegł obok strzelnicy i znalazł się w gęstych krzakach bzu, wśród których stał niebieskawy domek — letni szalet. Monter okazał się człowiekiem słownym, lampa pod daszkiem w męskiej ubikacji była już osłonięta metalową siatką, ale zmartwił bardzo administratora fakt, że nawet w przedburzowym słabym świetle można było zauważyć, iż na ścianach już się pojawiły wykonane węglem i ołówkiem napisy.

— Co to za… — zaczął administrator i nagle usłyszał za sobą głos, który wymruczał:

— To pan, Iwanie Sawieliewiczu?

Warionucha drgnął, odwrócił się i zobaczył przed sobą niedużego grubasa, jak mu się wydało, z kocią fizjonomią.

— Powiedzmy, że ja — odpowiedział nieprzyjaźnie.

— Miło mi, naprawdę bardzo mi miło — piskliwym głosem powiedział kotopodobny grubas i nagle zamachnął się i zasunął go w ucho tak, że czapka spadła administratorowi z głowy i na wieki zniknęła w otworze klozetu.

Od uderzenia grubasa cały szalet rozjarzył się na sekundę migotliwym światłem, a w niebie rozległ się grzmot. Potem błysnęło jeszcze raz i przed administratorem pojawił się jeszcze jeden — malutki, ale z barami atlety, rudy jak ogień, na jednym oku bielmo, w ustach kieł… Ten drugi, będąc najwidoczniej mańkutem, przygrzał administratorowi w drugie ucho. W odpowiedzi znów zagrzmiało w niebie i na drewniany dach szaletu runęła ulewa.

— Co wy robicie, towarzy… — wyszeptał oszalały administrator i z miejsca zdał sobie sprawę, że słowo “towarzysze” ani rusz nie pasuje do bandytów, którzy napadają na człowieka w szalecie stanowiącym własność społeczną, zachrypiał więc: — obywate… — połapał się, że i na ten tytuł również nie zasługują i, tym razem nie wiadomo od którego otrzymał trzeci straszny cios, krew z nosa chlusnęła mu na koszulę.

— Co masz w teczce, gnido? — przenikliwym głosem wrzasnął podobny do kota. — Depesze? A uprzedzano cię przez telefon, żebyś ich nigdzie nie nosił? Uprzedzano czy nie, pytam ciebie?

— Uprzedza… dzano… dzano… — łapiąc oddech odpowiedział administrator.

— A ty musiałeś polecieć? Dawaj teczkę, pasożycie! — krzyknął drugi bandyta tym samym nosowym głosem, który administrator słyszał już w telefonie, i wyrwał teczkę z trzęsących się rąk Warionuchy.

Obaj ujęli administratora pod ramiona, wywlekli go z ogródka i pomknęli wraz z nim po Sadowej. Burza szalała na całego, woda z szumem i wyciem zapadała się pod ziemię, w studzienki kanalizacyjne, wszędzie piętrzyły się pieniste fale, z dachów chlustały strumienie, z bram i z rynien płynęły rwące potoki. Wszystko, co żyło, zniknęło z Sadowej i Iwanowi Sawieliewiczowi nikt nie mógł przyjść z pomocą. Skacząc w mętnych rzeczkach oświetlani błyskawicami bandyci w mgnieniu oka dowlekli na wpół żywego administratora do domu numer 302–A, wskoczyli z nim do bramy, w której trzymając w rękach pantofle i pończochy tuliły się do ściany dwie bosonogie kobiety. Następnie wpadli na szóstą klatkę i bliski obłędu Warionucha został wniesiony na czwarte piętro i rzucony na podłogę w dobrze znanym mu półmroku przedpokoju w mieszkaniu Stiopy Lichodiejewa.

Wówczas obaj rozbójnicy zniknęli, a na ich miejsce zjawiła się w przedpokoju zupełnie naga dziewczyna — ruda, z oczyma płonącymi fosforycznym blaskiem.

Warionucha zrozumiał, że to jest właśnie to najstraszniejsze ze wszystkiego, co go spotkało, i z jękiem przywarł do ściany. A dziewczyna podeszła bardzo blisko do administratora i położyła mu dłonie na ramionach. Włosy na głowie Warionuchy uniosły się i stanęły dęba, ponieważ nawet przez zimną, zupełnie przemokniętą tkaninę koszuli poczuł, że dłonie te są jeszcze zimniejsze, że są one zimne jak lód.

— Pozwól, że cię ucałuję — czule powiedziała dziewczyna i błyszczące jej oczy znalazły się tuż przy oczach administratora. Wtedy Warionucha zemdlał i pocałunku już nie czuł.

11. Rozdwojenie Iwana

Las na przeciwległym brzegu rzeki, jeszcze przed godziną rozświetlony majowym słońcem, zmroczniał, zmętniał i rozpłynął się.