Выбрать главу

— Boję się — powtórzył chłopczyk i zacząć drżeć.

— Nie bój się, nie bój się, malutki — powiedziała Małgorzata starając się nadać swemu ochrypłemu na wietrze, zbrodniczemu głosowi jak najłagodniejsze brzmienie — to chłopcy wybijali szyby.

— Z procy? — zapytał chłopczyk i przestał dygotać.

— Z procy, z procy — przytaknęła Małgorzata — śpij już.

— To Sitnik — powiedział chłopiec — on ma procę.

— Pewnie, że on!

Chłopczyk chytrze spojrzał gdzieś w bok i zapytał:

— A gdzie ty jesteś, ciociu?

— Mnie nie ma — odpowiedziała mu Małgorzata — ja ci się śnię.

— Tak sobie myślałem — powiedział chłopczyk.

— Kładź się — poleciła Małgorzata — podłóż rękę pod policzek, a ja ci się będę śniła.

— No to się śnij — przystał na to mały, natychmiast się położył i podłożył dłoń pod policzek.

— Opowiem ci bajkę — zaczęła mówić Małgorzata i położyła rozpaloną dłoń na ostrzyżonej główce. — Była sobie razu pewnego ciocia… Nie miała dzieci i w ogóle nie była szczęśliwa. Więc ta ciocia najpierw długo płakała, a potem zrobiła się taka zła… — Małgorzata zamilkła, zabrała dłoń, chłopczyk spał.

Po cichutku odłożyła młotek na parapet i wyleciała za okno. Przed domem był sądny dzień. Ludzie krzycząc coś biegli wyasfaltowanym chodnikiem osypanym potłuczonym szkłem. Wśród nich widać już było milicjantów. Nagle zagrzmiał dzwon i od strony Arbaijij wpadł w zaułek czerwony samochód strażacki z drabiną.

Ale Małgorzata nie interesowała się tym, co będzie dalej. Uważając, żeby nie zaczepić o żaden przewód, ścisnęła mocniej szczotkę i w mgnieniu oka wzniosła się ponad dach pechowego domu. Zaułek pod nią przechylił się na bok i zapadł gdzieś w głąb. Pod stopami Małgorzaty miejsce jego zajęła ciżba dachów pod różnymi kątami poprzecinana połyskliwymi ściekami. Wszystko to nagle odpłynęło w bok, łańcuszki świateł rozmazały się i zlały ze sobą.

Małgorzata wykonała jeszcze jeden zryw, wówczas ziemia pochłonęła całą tę ciżbę dachów, a na ich miejscu pojawiło się na dole jezioro rozedrganych świateł elektrycznych i owo jezioro znienacka wzniosło się pionowo ku górze i znalazło się ponad głową Małgorzaty — pod jej stopami zabłysnął księżyc. Zrozumiała, że wywinęła koziołka, wróciła do normalnej pozycji, obejrzała się i zobaczyła, że jeziora już nie ma i że tam, za jej plecami, widać już tylko różowiejącą na horyzoncie łunę. W sekundę później zniknęła i ona, a Małgorzata zrozumiała, że jest sam na sam z lecącym nad jej głową, nieco w lewo od niej, księżycem. Włosy Małgorzaty już od dawna były zmierzwione, księżycowa poświata ze świstem opływała jej ciało. Widząc, jak dwa szeregi rzadkich światełek w dole zlewają się w dwie nieprzerwane ogniste kreski, widząc, jak szybko owe kreski pozostają w tyle i nikną, Małgorzata domyśliła się, że leci z niesamowitą szybkością, i zdumiało ją, że nie zapiera jej tchu.

Minęło jeszcze kilka sekund i daleko w dole nad czernizną ziemi rozjarzyła się nowa elektryczna łuna, zwaliła się pod stopy lecącej, ale w tejże chwili zawirowała jak śmigło i zapadła się pod ziemię. Jeszcze kilka sekund — i powtórzyło się dokładnie takie samo zjawisko;

— Miasta! Miasta! — zawołała Małgorzata. Potem dwa czy trzy razy widziała pod sobą jakieś mętnie odbłyskujące klingi spoczywające w otwartych czarnych futerałach, domyśliła się, że to rzeki.

Zadzierając głowę do góry i spoglądając w lewo, lecąca napawała się widokiem księżyca, który jak oszalały pędził nad nią, z powrotem ku Moskwie, a zarazem w jakiś niepojęty sposób stał nieporuszony, tak że widać było na nim wyraźnie coś ciemniejącego i tajemniczego, ni to smoka, ni to konika — garbuska, który zwracał w stronę porzuconego miasta swój spiczasty pysk.

Za plecami Małgorzaty dał się słyszeć basowy poszum rozcinanego powietrza, poszum ów zaczął dopędzać lecącą. Powoli do owego poszumu czegoś, co mknęło niczym pocisk, dołączył się słyszalny w promieniu wielu wiorst śmiech kobiety. Małgorzata obejrzała się i zobaczyła, że dopędza ją jakiś frymuśny ciemny kształt. Kształt ów, w miarę jak doganiał Małgorzatę, stawał się coraz wyrazistszy, widać już było, że to jakiś jeździec. Wreszcie wszystko stało się jasne — zwalniając biegu dopędziła Małgorzatę Natasza.

Była zupełnie naga, jej potargane włosy rozwiewał wiatr, leciała na oklep na spaśnym wieprzu, który w przednich racicach ściskał teczkę, zadnimi zaś wściekle młócił powietrze. Niekiedy połyskujące w świetle księżyca, a potem znów gasnące binokle zsunęły mu się z nosa i trzymając się na tasiemce leciały za nim, kapelusz zaś co chwila zsuwał się wieprzowi na oczy. Małgorzata przyjrzawszy się dokładniej rozpoznała w opasie Mikołaja Iwanowicza, a wówczas jej przemieszany ze śmiechem Nataszy śmiech zagrzmiał ponad lasami.

— Nataszka! — przenikliwie zawołała Małgorzata. — Nasmarowałaś się kremem?

— Kochana! — odpowiedziała jej Natasza budząc swoimi wrzaskami drzemiące sosnowe bory. — Królowo ty moja francuska! Przecież ja i jemu posmarowałam łysinę, jemu też!

— Księżniczko! — płaczliwie zawył wieprz galopując z amazonką na grzbiecie.

Natasza leciała obok i wśród śmiechów opowiadała jej, co zaszło w willi po odlocie Małgorzaty.

Przyznała się, że nie tykając nawet żadnej z podarowanych jej rzeczy rozebrała się do naga, pobiegła po krem i niezwłocznie nasmarowała się nim. Po czym stało się z nią to samo, co przedtem stało się z jej chlebodawczynią. Podczas gdy Natasza śmiejąc się z radości zachwycała się przed lustrem swą czarodziejską urodą, otworzyły się drzwi i stanął przed nią Mikołaj Iwanowicz. Był niezmiernie podniecony, trzymał w rękach koszulkę Małgorzaty i swój własny kapelusz oraz teczkę. Zobaczywszy Nataszę Mikołaj Iwanowicz zaniemówił. A kiedy oprzytomniał, oświadczył, czerwony jak rak, że uważał, iż jest jego obowiązkiem podnieść koszulkę i przynieść ją osobiście…

— Czego on nie wygadywał, ten świntuch! — piszczała i siniała się Natasza. — Do czego nie namawiał! Jaką forsę obiecywał! Mówił, że Klaudia Piotrowna o niczym się nie dowie! Co, może powiesz, że kłamię? — wołała do wieprza Natasza, ten zaś, skonfundowany, tylko odwracał ryj.

Rozigrawszy się w sypialni, Natasza maznęła kremem Mikołaja Iwanowicza i osłupiała, zdumiona. Twarz wielce szanownego lokatora z parteru zwinęła się w ryj, jego dłonie i stopy przemieniły się w racice. Mikołaj Iwanowicz spojrzał w lustro, dziko zawył w rozpaczy, ale było już za późno. W kilka chwil później z Natasza na grzbiecie, szlochając rozpaczliwie, wylatywał z Moskwy gdzieś do diabła.

— Domagam się przywrócenia mi mojego normalnego wyglądu! — nagle ni to wściekle, ni to błagalnie wykwiczał ochryple tucznik. — Małgorzato Nikołajewna, pani jest obowiązana przywołać do porządku swoją pomoc domową!

— Ach, to ja teraz dla ciebie jestem pomoc domowa? Pomoc domowa? — wołała Natasza targając wieprza za ucho. — A byłam bogini? Jak ty do mnie mówiłeś?

— Wenero! — płaczliwie odpowiedział wieprz przelatując nad szumiącym wśród głazów strumieniem i potrącając racicami gałęzie leszczyn.

— Wenero! Wenero! — triumfalnie zawołała Natasza, jedną rękę opierając na boku, drugą zaś wyciągając ku księżycowi.

Ścisnęła piętami zapadnięte od szaleńczego galopu boki wieprza i ten tak się poderwał do biegu, że znowu rozpruł powietrze i po chwili Natasza mignęła daleko na przedzie jako mały czarny punkcik, a potem całkiem zniknęła z oczu, zagasł poszum jej lotu.

Małgorzata nadal leciała powoli przez nieznane pustynne okolice, nad wzgórzami usianymi leżącymi wśród ogromnych samotnych sosen wielkimi otoczakami. Leciała nie ponad wierzchołkami sosen, ale niżej, pomiędzy ich pniami wysrebrzonymi z jednej strony przez księżyc. Lekki cień lecącej pełzł przed nią po ziemi, księżyc był teraz za plecami Małgorzaty.

Wyczuwała bliskość wody, domyślała się, że cel musi być już niedaleko. Sosny rozstąpiły się i Małgorzata poszybowała powoli nad kredowe urwisko. W dole, za owym urwiskiem, leżała w ciemnościach rzeka. Mgła czepiała się porastających zbocze krzaków, snuła się między nimi, a przeciwległy brzeg rzeki był równinny i płaski. Pod samotną kępą jakichś rozłożystych drzew chwiało się na nim światełko ogniska i widać było tam czyjeś poruszające się sylwetki. Wydało się Małgorzacie, że dobiega stamtąd jakaś wesolutka, wibrująca muzyka. Dalej, tak daleko jak tylko można było sięgnąć spojrzeniem, nie było widać na wysrebrzonej równinie żadnych ludzkich siedzib ani w ogóle żywego ducha.

Małgorzata ześlizgnęła się z urwiska i spiesznie opuściła się ponad wodę. Woda nęciła ją po napowietrznej jeździe. Odrzuciła szczotkę i z rozbiegu, głową w dół, dała nura w nurt. Jej lekkie ciało przecięło lustro jak strzała, bryzgi wody sięgnęły nieomal do parnego księżyca. Woda była ciepła niczym w łaźni i Małgorzata wychynąwszy z głębiny popływała sobie do woli w tej nocnej rzece, sama, samiuteńka jak palec.

Potem gwizdnęła przeraźliwie, wskoczyła na szczotkę, która posłusznie podleciała na ten gwizd, i przemknęła nad wodą na drugi brzeg. Rzucany przez kredową górę cień nie sięgał tutaj i cały brzeg zalany był światłem księżyca.

Skoro tylko Małgorzata dotknęła wilgotnych traw, muzyka spod wierzb zagrzmiała donośniej, weselej strzelił z ogniska snop iskier. Gałęzie wierzb usiane były widocznymi w księżycowej poświacie delikatnymi puszystymi baziami, a pod tymi gałęziami siedziały w dwóch szeregach żaby o tłustych pyskach, nadymały się, jakby były z gumy, i przygrywały na fujarkach brawurowego marsza. Przed każdą muzykantką wisiał na wierzbowej nitce kawałek świecącego próchna, próchno oświetlało nuty, chybotliwy odblask ognia pełgał po żabich pyskach.

Marsza tego grano na cześć Małgorzaty. Przyjęto ją nadzwyczaj uroczyście. Przejrzyste rusałki przerwały swój taniec ponad rzeką i machały do Małgorzaty wodorostami, nad zielonkawym pustynnym brzegiem popłynęły ich donośne jękliwe pozdrowienia. Spoza wierzb wyskoczyły nagie wiedźmy, ustawiły się w szereg, zaczęły przysiadać w dwornych ukłonach. Ktoś na koźlich nogach podbiegł i przypadł do dłoni Małgorzaty, rozesłał na trawie jedwab, zapytał, czy przyjemnie się królowej kąpało, zaproponował, by zechciała się położyć i odpocząć nieco.