Выбрать главу

Poszli pomiędzy kolumny, wreszcie dotarli do jakiejś innej sali, w której, nie wiedzieć czemu, mocno pachniało cytrynami, słychać było jakieś szelesty i w której coś musnęło głowę Małgorzaty. Korowiow zdmuchnął swoją latarenkę i zniknęła ona z jego dłoni, a Małgorzata zobaczyła leżącą na posadzce smużkę światła spod jakichś ciemnych drzwi. Korowiow cicho zapukał do tych drzwi. Wtedy Małgorzata tak się zdenerwowała, że zęby jej zaszczekały, a przez ciało przebiegł dreszcz.

Drzwi otworzyły się. Pokój był to bardzo nieduży. Małgorzata zobaczyła szerokie dębowe łoże, na nim brudne, zmięte i skopane prześcieradła i poduszki. Przed łożem stał dębowy stół na rzeźbionych nogach, a na stole — kandelabr z gniazdami na świece w kształcie szponiastych ptasich łap. W siedmiu takich złotych szponach płonęło siedem grubych woskowych świec. Prócz kandelabra znajdowała się na stole wielka szachownica z figurkami nader misternej roboty. Na malutkim wytartym dywaniku stała niska ławeczka. Był tam jeszcze jeden stół, stał na nim jakiś złoty puchar i drugi kandelabr, którego ramiona zrobione były na kształt węży. W pokoju trwał zapach siarki i smoły. Na posadzce krzyżowały się cienie obu świeczników.

Wśród obecnych Małgorzata od razu poznała Asasella, teraz ubranego już we frak i stojącego w głowach łoża. Wystrojony Asasello nie przypominał już owego rozbójnika, jakim wydał się wtedy Małgorzacie w parku Aleksandrowskim, ukłonił się jej również z nieopisaną galanterią.

Naga wiedźma, ta sama Helia, która tak zgorszyła czcigodnego bufetowego Varietes, i ta sama, niestety, którą, na całe szczęście, kogut spłoszył owej nocy po osławionym seansie, siedziała na podłodze, na dywaniku przed łożem, i mieszała w garnku coś, z czego buchały pary siarki.

Oprócz nich znajdowało się jeszcze w pokoju olbrzymie czarne kocisko, które siedziało na wysokim taborecie przy stoliku szachowym i trzymało w prawej łapie szachowego konia.

Helia wstała i pokłoniła się Małgorzacie. Kocur zeskoczył z taboretu i uczynił to samo. Szurgając prawą zadnią łapą upuścił konia i poszukując go wlazł pod łoże.

Umierająca ze strachu Małgorzata w zdradliwych cieniach świec zaledwie zdołała to wszystko zauważyć. Jej uwagę przykuwało posłanie — siedział na nim ten, którego jeszcze tak niedawno biedny Iwan przekonywał na Patriarszych Prudach, że książę ciemności nie istnieje. Nieistniejący siedział na łożu.

Dwoje oczu wpiło się w twarz Małgorzaty. Prawe, ze złotą iskierką na dnie, prześwidrowywało każdego na wylot, lewe, puste i czarne, było jak wąskie ucho igielne, jak wylot bezdennej studni wszelakich ciemności i cieni. Twarz Wolanda była wykrzywiona, prawy kącik jego ust opadał ku dołowi, wysokie łysiejące czoło bruździły głębokie, równoległe do ostrych brwi zmarszczki. Skórę na jego twarzy jak gdyby na wiek wieków przepaliła opalenizna.

Woland leżał wyciągnięty na pościeli, ubrany tylko w długą nocną koszulę, brudną i zacerowaną na lewym ramieniu. Jedną gołą nogę podkulił pod siebie, drugą wyciągnął i wsparł na ławeczce. Helia nacierała właśnie kolano tej ciemnej nogi jakąś dymiącą maścią.

Małgorzata dostrzegła jeszcze na nieowłosionej piersi Wolanda misternej roboty skarabeusza z ciemnego kamienia na złotym łańcuszku, żuk miał na grzbiecie jakieś hieroglify. Na masywnym postumencie obok Wolanda stał dziwny, jak gdyby żywy globus oświetlony z jednej strony promieniami słońca.

Przez kilka sekund trwało milczenie. “Ocenia mnie” — pomyślała Małgorzata i wysiłkiem woli spróbowała opanować drżenie kolan.

Woland uśmiechnął się wreszcie i przemówił, jego roziskrzone oko zabłysło przy tym.

— Witam cię, królowo, i proszę, byś mi wybaczyła mój domowy strój.

Głos Wolanda był tak niski, że przy niektórych sylabach przechodził w chrypienie.

Wołand podniósł z łoża długą szpadą, pochylił się, pogrzebał szpadą pod łóżkiem i powiedział:

— Wyłaź! Przerywamy partię. Mamy gościa.

— Ależ — niczym sufler lękliwie świsnął Małgorzacie nad uchem Korowiow.

— Ależ… — zaczęła Małgorzata.

— Messer — tchnął jej w ucho Korowiow.

— Ależ, messer — opanowawszy się, cicho, ale wyraźnie powiedziała Małgorzata, potem uśmiechnęła się i dodała: — bardzo proszę, niechże pan nie przerywa sobie partii. Jestem pewna, że każde pismo szachowe wiele by zapłaciło za to, by móc tę partię przedrukować.

Asasello cicho chrząknął z zadowoleniem, Woland zaś uważnie przyjrzał się Małgorzacie i przywołał ją skinieniem. Podeszła, nie wyczuwając bosymi stopami posadzki. Woland położył jej na ramieniu swoją ciężką, jak gdyby z kamienia wykutą, a zarazem gorącą jak płomień rękę, przyciągnął Małgorzatę ku sobie i posadził ją obok siebie na łożu.

— No, skoro jest pani tak ujmująco uprzejma — powiedział — czego się zresztą spodziewałem, to dajmy pokój ceremoniom — znów schylił się nad krawędź łóżka i krzyknął: — Długo jeszcze będzie trwał cyrk pod tym łóżkiem? Wyjdziesz ty stamtąd, Hansie przeklęty!

— Nie mogę znaleźć konia — przytłumionym, fałszywym głosem odezwał się spod łóżka kocur — pocwałował gdzieś, a zamiast niego skacze tu jakaś żaba.

— Czy nie wydaje ci się aby, że jesteś na jarmarku? — zapytał Woland udając zagniewanie. — Nie ma i nie było pod łóżkiem żadnej żaby! Zachowaj te tandetne sztuczki dla Varietes. Jeśli w tej chwili nie wyjdziesz, to będziemy uważali, że poddałeś partię, przeklęty dezerterze!

— Za nic, messer — wrzasnął kot i natychmiast wylazł spod łóżka z koniem w łapie.

— Pragnę polecić pani… — zaczął Woland, ale sam sobie przerwał: — Nie, nie mogę patrzyć na tego błazna. Proszę popatrzyć, co on z siebie zrobił pod tym łóżkiem!

Zakurzony, stojący na tylnych łapach kocur kłaniał się tymczasem Małgorzacie. Miał teraz pod szyją białą muszkę, a na piersiach dyndało mu na rzemyku oprawne w masę perłową damskie lorgnon. Poza tym pozłocił sobie wąsy.

— Co to ma znaczyć? — zawołał Woland. — Dlaczegoś sobie pozłocił wąsy? I po kiego diabła ci ta muszka, skoro nie masz nawet spodni?

— Spodnie nie dotyczą kota, messer — niezmiernie godnie odpowiedział kocur. — Może polecisz mi, messer, włożyć jeszcze buty? Koty w butach występują jedynie w bajkach, messer. Ale czy zdarzyło ci się kiedykolwiek widzieć na balu kogoś, kto by nie był w muszce? Nie chciałbym znaleźć się w ośmieszającej sytuacji ani ryzykować, że zostanę wyrzucony za drzwi. Każdy przystraja się, jak może. Weź pod uwagę, messer, że to, co powiedziałem, odnosi się także do lorgnon!

— Ale wąsy?…

— Nie rozumiem — oschle zaprotestował kocur — dlaczego Asasello i Korowiow goląc się dzisiaj mogli się posypać białym pudrem i w czym biały puder jest lepszy od złotego? Upudrowałem sobie wąsy i to wszystko! Co innego, gdybym się ogolił! Ogolony kot to rzeczywiście shocking, zgoda, zawsze to przyznam. Ale w ogóle — tu w głosie kota zadrżała obraza — widzę, że robi się tu jakieś wycieczki pod moim adresem, widzę też, że staje przede mną poważny problem — czy aby powinienem iść na bal? Cóż mi na to odpowiesz, messer?

I obrażony kocur tak się nadął, że zdawało się — jeszcze sekunda, a pęknie.

— Ach, cóż to za nicpoń — mówił Woland kiwając głową — ilekroć sytuacja na szachownicy staje się dla niego beznadziejna, zaczyna odwracać uwagę jak najostatniejszy szarlatan na moście. Siadaj natychmiast i skończ z tą chałturą.

— Tak więc — Woland zwrócił się do Małgorzaty — pragnę przedstawić pani, mia donna, moją świtę. Ten, który się tu wygłupia, to kot Behemot, Asasella i Korowiowa już pani zna, a oto Helia, moja wierna sługa — jest roztropna, pojętna i we wszystkim potrafi usłużyć.

Piękna Helia uśmiechała się zwracając ku Małgorzacie pełne zieleni oczy i nadal czerpała dłonią maść i okładała nią kolano Wolanda.

— No, to by było wszystko — zakończył Woland i skrzywił się, bo Helia mocniej ścisnęła jego kolano — towarzystwo, jak pani widzi, nieduże, mieszane i prostoduszne. — Zamilkł i zaczął obracać stojący przed nim globus tak przemyślnie sporządzony, że błękitne oceany falowały na nim, a na biegunie zalegała czapa ze śniegu i lodu, zupełnie jak prawdziwa. — Widzę, że zainteresował panią mój globus?

— O, tak, nigdy jeszcze nie widziałam niczego podobnego.

— Niebrzydki drobiazg. Prawdę mówiąc, nie lubię słuchać dzienników radiowych. Zawsze czytają je jakieś dziewczątka, które niewyraźnie wymawiają nazwy miejscowości. W dodatku co trzecia sepleni jakby specjalnie tam takie dobierano. Mój globus jest znacznie wygodniejszy w użyciu, tym bardziej że muszę mieć ścisłe informacje o tym, co się dzieje. Czy widzi pani ten, na przykład, skrawek omywanego przez ocean lądu? Proszę popatrzyć, jak się rozżarzył. Wybuchła tam wojna. Jeśli przyjrzy mu się pani z bliska, zobaczy pani wszystko dokładnie.

Małgorzata pochyliła się w stronę globusa i zobaczyła, że kwadracik ziemi powiększa się, nabiera wyrazistych barw i przekształca się jak gdyby w mapę plastyczną. Potem zobaczyła także wstążeczkę rzeki i jakąś osadę nad tą rzeką. Dom wielkości ziarnka grochu rozrósł się, był teraz jak pudełko zapałek. Nagle dach owego domu bezgłośnie wzleciał w kłębach czarnego dymu ku górze, ściany domu runęły i z piętrowego pudełeczka nie pozostało nic oprócz garstki popiołu, z której walił czarny dym. Nachyliwszy się jeszcze bliżej Małgorzata zobaczyła maleńką figurkę leżącej na ziemi kobiety, a obok niej, w kałuży krwi, maleńkie dziecko z rozrzuconymi raczkami.

— I po wszystkim — powiedział z uśmiechem Woland — przynajmniej nie zdążyło nagrzeszyć. Abbadona pracuje bez zarzutu.

— Nie chciałabym znajdować się po tej stronie, przeciwko której jest ów Abbadona — powiedziała Małgorzata. — Po czyjej on jest stronie?

— Im dłużej z panią rozmawiam — uprzejmie powiedział Woland — tym dobitniej się przekonuję, jak bardzo jest pani mądra. Mogę panią uspokoić. Abbadona jest wyjątkowo obiektywny i jednakowo współczuje obydwom walczącym stronom. Dzięki temu obie strony osiągają zawsze jednakowe wyniki. Abbadona! — niezbyt głośno zawołał Woland i natychmiast ze ściany wyłoniła się jakaś chuda postać w ciemnych okularach. Okulary te zrobiły na Małgorzacie tak wielkie wrażenie, że krzyknęła cichutko i wtuliła twarz w nogę Wolanda. — Niechże pani da spokój! — zawołał Woland. — Ach, jacy nerwowi są dzisiaj ludzie! — Z rozmachem klepnął Małgorzatę po plecach, aż zadźwięczało. — Przecież widzi pani, że on jest w okularach. Poza tym nigdy jeszcze się nie zdarzyło, i zresztą nigdy się nie zdarzy, żeby Abbadona ukazał się komukolwiek przedwcześnie. W końcu i ja tu jestem. Jest pani moim gościem! Po prostu chciałem go pani pokazać.