Wtedy w oczach procuratora odmalowała się rozkosz, skinieniem palca zachęcił Mateusza Lewitę, by się zbliżył, i powiedział:
— Tego ci się nie uda zrobić, nie kłopocz się o to. Juda został już zabity tej nocy.
Lewita odskoczył od stołuj rozejrzał się obłędnie i krzyknął:
— Kto to uczynił?
Piłat odpowiedział mu:
— Ja to uczyniłem.
Lewita otworzył usta, zagapił się na procuratora, ten zaś powiedział cicho:
— Uczyniłem, oczywiście, niewiele, ale bądź co bądź to uczyniłem ja. — I dodał: — No, a teraz — czy przyjmiesz coś ode mnie?
Lewita pomyślał, złagodniał, wreszcie powiedział:
— Rozkaż, ażeby mi dano kawałek czystego pergaminu.
Minęła godzina. Lewity nie było już w pałacu. Teraz ciszę świtu mącił tylko cichy szelest kroków wartowników w ogrodach. Księżyc szybko płowiał, na przeciwległym krańcu nieba widać było białą plamkę gwiazdy zarannej. Świeczniki dawno już pogasły. Procurator leżał na łożu. Spał podłożywszy dłoń pod policzek, oddychał bezgłośnie. Obok niego spał Banga.
Tak spotkał świt piętnastego nisana piąty procurator Judei, Poncjusz Piłat.
27. Zagłada mieszkania numer pięćdziesiąt
Kiedy Małgorzata doczytała do końca ostatnie słowa rozdziału: “Tak spotkał świt piętnastego nisana piąty procurator Judei, Poncjusz Piłat”, wstał dzień. Z podwórka, z koron wierzby i lipy słychać było wesołe poranne rozmowy podnieconych wróbli.
Małgorzata wstała z fotela, przeciągnęła się i dopiero teraz poczuła, jak ogromnie jest znużona i jak bardzo chce jej się spać. Ciekawe, że Małgorzata znajdowała się w stanie całkowitej równowaga duchowej. Myślała sprawnie i precyzyjnie, nie była bynajmniej wstrząśnięta tym, że spędziła noc w sposób nadprzyrodzony. Nie niepokoiło jej wspomnienie pobytu na balu u szatana, że jakimś cudem mistrz został jej zwrócony, że powieść odrodziła się z popiołów, że wszystko w suterenie w zaułku, z której przepędzony został oszczerca Alojzy Mogarycz, znowu jest po staremu. Jednym słowem — znajomość z Wolandem nie przyczyniła jej żadnego uszczerbku psychicznego. Wyglądało na to, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Poszła do sąsiedniego pokoju, upewniła się, że mistrz śpi snem mocnym i spokojnym, zgasiła niepotrzebną już lampę na stole, sama również wyciągnęła się pod ściana naprzeciwko niego, na kanapce zasłanej starym, podartym prześcieradłem. Zasnęła w ciągu minuty i nic jej się nie śniło tego ranka. Milczały pokoiki w suterenie, milczał cały maleńki domeczek przedsiębiorcy budowlanego, cisza panowała także w całym ustronnym zaułku.
Ale w tym czasie, to znaczy w sobotę o świcie, nie spało całe piętro w pewnej moskiewskiej instytucji.
Całe piętro zajęte było śledztwem w sprawie Wolanda i w dziesięciu gabinetach przez całą noc nie gasło światło.
Prawdę mówiąc cała sprawa stała się jasna już od wczoraj, to znaczy od piątku, kiedy to wypadło zamknąć Varietes z powodu zawieruszenia się całej administracji teatralnej oraz za przyczyną szeregu skandali, które miały miejsce w wigilię tego dnia, w czasie osławionego seansu czarnej magii. Rzecz w tym jednak, że nieustannie, bez najmniejszej przerwy, do czuwających gabinetów napływał wciąż nowy materiał.
Teraz ci, którzy prowadzili śledztwo w tej dziwnej sprawie — najwyraźniej zatrącającej diabelstwem i, jakby tego było nie dość, jakimiś hipnotycznymi sztuczkami i wyraźnym kryminałem — starali się te wszystkie różnorakie i splątane wydarzenia zlepić w jedną sensowną całość.
Pierwszym, któremu wypadło odwiedzić rozjaśnione elektrycznym światłem bezsenne piętro, był Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow, przewodniczący komisji akustycznej.
Rozmowa to była przygnębiająca, doprawdy wyjątkowo nieprzyjemna rozmowa, ponieważ wypadło szczerze i otwarcie opowiedzieć nie tylko o obrzydliwym seansie i o awanturze w loży, ale też przy okazji — co było niestety naprawdę konieczne — również o Milicy Andriejewnie Pokobatko z ulicy Jełochowskiej i o siostrzenicy z Saratowa, i o wielu jeszcze rzeczach. Opowiadanie o tym sprawiało przewodniczącemu niewypowiedziane katusze.
Rozumie się samo przez się, że zeznania Siemplejarowa, człowieka inteligentnego i kulturalnego, który był świadkiem skandalicznego seansu, i to świadkiem rozumnym i wykwalifikowanym, który znakomicie opisał zarówno samego zamaskowanego maga, jak i dwu jego łajdackich pomocników, który bezbłędnie zapamiętał, że nazwisko maga brzmi Woland, znacznie posunęły śledztwo naprzód. Zaś porównanie zeznań Arkadiusza Apołłonowicza z zeznaniami innych, w liczbie których znajdowały się również pewne damy poszkodowane na skutek seansu (ta w fioletowej bieliźnie, która tak przeraziła Rimskiego, oraz, niestety, wiele innych dam) i goniec Karpow, którego posyłano do mieszkania numer pięćdziesiąt na Sadową — właściwie od razu pozwoliło ustalić miejsce, w którym należy poszukiwać winowajcy.
Owszem, ci, do których to należało, odwiedzili mieszkanie numer pięćdziesiąt, i to nie raz. I nie tylko przeszukali je nadzwyczaj starannie, ale opukali również ściany, sprawdzili przewody kominowe nad kominkiem, szukali tajnych skrytek. Jednak wszystko to nie dało najmniejszego rezultatu i ani razu w czasie kolejnych wizyt nikogo pod pięćdziesiątką nie wykryto, choć było oczywiste, że w mieszkaniu ktoś przebywa, niezależnie od faktu, że wszystkie osobistości, które w ten czy inny sposób zajmowały się przyjeżdżającymi do Moskwy artystami z zagranicy, stwierdzały stanowczo i kategorycznie, że żadnego maga Wolanda w Moskwie nie ma i być nie może.
Woland po przyjeździe absolutnie nigdzie się nie zarejestrował, nikomu nie okazywał swojego paszportu, podobnie jak żadnych innych dokumentów, kontraktów czy umów, i nikt nic o nim nie słyszał. Kierownik wydziału repertuarowego Komisji Nadzoru Widowisk, niejaki Kitajcew, przysięgał i zaklinał się na wszystkie świętości, że żadnego programu Wolanda zaginiony Stiopa Lichodiejew nie przysyłał mu do zatwierdzenia ani nie rozmawiał z nim o przyjeździe Wolanda przez telefon. Tak więc on, Kitajcew, nie wie i w ogóle nie rozumie, w jaki sposób Stiopa mógł dopuścić do tego, aby podobny seans odbył się w Varietes. Kiedy zaś mówiono mu, że Arkadiusz Apołłonowicz na własne oczy widział tego maga na seansie, Kitajcew tylko rozkładał ręce i wznosił oczy do nieba. I patrząc w te oczy można było śmiało stwierdzić, że Kitajcew jest w tej sprawie czysty jak kryształ.
A znowu przewodniczący Głównej Komisji Nadzoru Widowisk, ten sam właśnie Prochor Piotrowicz…
Nawiasem mówiąc, odnalazł się z powrotem w swoim garniturze natychmiast po wkroczeniu milicji do jego gabinetu, ku nieprzytomnej radości jego sekretarki i ku nieopisanemu zdumieniu niepotrzebnie wezwanej milicji.
Należy tu jeszcze dodać, że powróciwszy na swoje miejsce, w swój szary prążkowany garnitur, Prochor Piotrowicz całkowicie zaaprobował wszystkie decyzje, które podpisał garnitur w czasie krótkotrwałej nieobecności właściciela.
…A wiec ten właśnie Prochor Piotrowicz zdecydowanie niczego nie wiedział o żadnym Wolandzie.
Należy oddać sprawiedliwość temu, który kierował śledztwem. Zaginionego Rimskiego odnaleziono ze zdumiewającą szybkością. Wystarczyło tylko przeanalizować zachowanie Askara na postoju taksówek obok kina oraz ustalić dokładnie godziny niektórych wydarzeń — jak na przykład godzinę zakończenia seansu i czas, w którym mógł zaginąć Rimski — żeby niezwłocznie wysłać depeszę do Leningradu. Po godzinie nadeszła odpowiedź (było to w piątek wieczorem), że Rimski został odnaleziony w hotelu “Astoria”, na trzecim piętrze, w pokoju czterysta dwanaście, w sąsiedztwie pokoju, w którym zatrzymał się kierownik artystyczny pewnego moskiewskiego teatru, przebywającego na gościnnych występach w Leningradzie. Rimski zatrzymał się w tym właśnie pokoju, w którym, jak wiadomo, jest znakomita łazienka i szaroniebieskie meble ze złoceniami.
Wydobytego z szafy w czterysta dwunastym pokoju hotelu “Astoria” Rimskiego przesłuchano od razu w Leningradzie. W wyniku tego do Moskwy została wysłana depesza informująca, że dyrektor finansowy Rimski postradał zmysły, że na zadawane mu pytania sensownych odpowiedzi nie umie udzielić albo też udzielić ich nie chce, i błaga tylko o jedno, aby go zamknąć w opancerzonej celi, a przy drzwiach postawić uzbrojonych strażników.
W piątek wieczorem natrafiono również na ślad Lichodiejewa. W poszukiwaniu Lichodiejewa do wszystkich miast rozesłano telegramy i z Jałty otrzymano odpowiedź, że Lichodiejew znajdował się w Jałcie, obecnie zaś leci samolotem do Moskwy.
Jedynym człowiekiem, na którego ślad wpaść się nie udało, był Warionucha. Znany dosłownie całej Moskwie znamienity administrator teatralny przepadł jak kamień w wodę.
Tymczasem trzeba było się zająć wydarzeniami w innych miejscach Moskwy, poza teatrem Varietes. Należało wyjaśnić niezwykłą historię z urzędnikami śpiewającymi “Morze przesławne” (profesorowi Strawińskiemu w ciągu dwóch godzin udało się ich doprowadzić do normalnego stanu przy pomocy jakichś zaaplikowanych podskórnie zastrzyków), należało wyjaśnić afery z osobami wręczającymi innym osobom lub urzędom pozornie pieniądze, a w istocie diabli wiedzą co, jak również kołomyjki z osobami, które ucierpiały na skutek tego rodzaju transakcji.
Jest samo przez się zrozumiałe, że najbardziej skandaliczny, najnieprzyjemniejszy i najbardziej niepojęty był fakt porwania głowy zmarłego literata Berlioza. Głowę ukradziono wprost z trumny, w biały dzień, z sali w Gribojedowie.
Dwunastu ludzi prowadziło śledztwo łapiąc jak na druty przeklęte oczka tej skomplikowanej, rozproszonej po całej Moskwie sprawy.
Jeden ze śledczych przyjechał do kliniki profesora Strawińskiego i zaczął od tego, że poprosił, aby udostępniono mu spis osób, które przyjęto do lecznicy w ciągu ostatnich trzech dni. W ten sposób natrafiono na Nikanora Bosego i na nieszczęsnego konferansjera. Zresztą nimi akurat zajmowano się niewiele. Teraz już bez trudu można było ustalić, że obydwaj oni byli ofiarami tego samego gangu, na którego czele stał ów tajemniczy mag. Ale za to Iwan Bezdomny nadzwyczajnie zainteresował śledczego.
W piątek pod wieczór otwarły się drzwi pokoju numer sto siedemnaście. Śledczy serdecznym głosem wymienił swoje nazwisko i powiedział, że wpadł do Iwana, aby pogadać z nim o przedwczorajszych wydarzeniach na Patriarszych Prudach.