Выбрать главу

O, jak by Iwan triumfował, gdyby śledczy zjawił się u niego nieco wcześniej, powiedzmy choćby w ową czwartkową noc, kiedy poeta tak zapalczywie i gwałtownie wojował o to, by wysłuchano jego opowieści o Patriarszych Prudach! Teraz jego marzenie o schwytaniu konsultanta przybrało realny kształt, nie musiał się już za nikim uganiać, przyszli do niego sami, i przyszli po to właśnie, aby wysłuchać jego relacji o tym, co wydarzyło się w środę wieczorem.

Lecz, niestety, Iwan całkowicie zmienił się w ciągu tego czasu, który upłynął od chwili śmierci Berlioza, był gotów uprzejmie i rzeczowo odpowiadać na wszystkie pytania śledczego, ale zarówno w spojrzeniu Iwana, jak i w intonacji jego głosu wyczuwało się obojętność. Poety nie wzruszał już los Michała Aleksandrowicza.

Przed przyjściem śledczego Iwan leżał, drzemał i zwidywały mu się różne majaki. Widział więc miasto, dziwne, niepojęte, nie istniejące miasto, bryły marmuru, zwietrzałe kolumnady, dachy błyszczące w słońcu, czarną posępną i bezlitosną wieżę Antoniusza, pałac na zachodnim wzgórzu, prawie po sam dach zatopiony w tropikalnej zieleni ogrodu, a nad tą zielenią płomieniejące w promieniach zachodu rzeźby, widział idące pod murami starożytnego miasta pancerne rzymskie centurie.

We śnie pojawiał się przed Iwanem nieruchomo siedzący na tronie ogolony człowiek o udręczonej, pożółkłej twarzy, człowiek w białym płaszczu z purpurowym podbiciem, patrzył z nienawiścią na wspaniały i obcy ogród. Widział też Iwan nagie żółte wzgórze i puste już słupy z poprzecznymi belkami.

A to, co się stało na Patriarszych Prudach, poety Iwana Bezdomnego już nie interesowało.

— Powiedzcie, towarzyszu Bezdomny, jak daleko byliście od turnikietu, kiedy Berlioz wpadł pod tramwaj?

Ledwie dostrzegalny obojętny uśmiech nie wiedzieć czemu musnął wargi Iwana, kiedy odpowiadał:

— Byłem daleko.

— A ten kraciasty był przy samym turnikiecie?

— Nie, siedział nieopodal niego, na ławce.

— Dobrze pamiętacie, że nie podchodził do turnikietu w tym momencie, kiedy Berlioz się przewrócił?

— Pamiętam. Nie podchodził. Rozparł się na ławce i siedział.

To były ostatnie pytania, jakie zadał Iwanowi śledczy. Otrzymawszy na nie odpowiedź wstał, wyciągnął do Iwana rękę, życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia i wyraził nadzieję, że niebawem znów będzie mógł czytać jego wiersze.

— Nie — cicho odpowiedział Iwan — ja już nie będę więcej pisał wierszy.

Śledczy uśmiechnął się grzecznie i pozwolił sobie wyrazić przekonanie, że poeta znajduje się obecnie w stanie pewnej depresji, która niezawodnie szybko przeminie.

— Nie — odpowiedział Iwan patrząc nie na śledczego, ale gdzieś w dal, na gasnący nieboskłon — to mi już nigdy nie przejdzie. Wiersze, które pisałem, to były niedobre wiersze. Teraz to zrozumiałem.

Śledczy wyszedł od Iwana zebrawszy bardzo ważny materiał. Idąc po nitce od końca do początku wydarzeń wreszcie udało się dotrzeć do ich źródła. Śledczy nie miał wątpliwości co do tego, że wszystko wzięło początek od morderstwa na Patriarszych Prudach. Oczywiście ani Iwan, ani ten kraciasty nie wpychali pod tramwaj nieszczęsnego przewodniczącego Massolitu — w sensie fizycznym, jeśli można się tak wyrazić, nikt mu nie dopomógł w dostaniu się pod koła. Ale śledczy był przekonany, że Berlioz rzucił się pod tramwaj (lub też upadł na szyny), ponieważ go zahipnotyzowano.

Tak, zebrało się już sporo materiału, było już wiadomo, kogo i gdzie należy łapać. Ale problem polegał na tym, że nie sposób było złapać podejrzanych. W po trzykroć przeklętym mieszkaniu numer pięćdziesiąt, trzeba to jeszcze raz powtórzyć, niewątpliwie ktoś był. Czasami mieszkanie odpowiadało na telefon, niekiedy skrzypiącym, innym zaś razem nosowym głosem, od czasu do czasu ktoś otwierał okno. więcej nawet, zdarzało się, że z mieszkania dobiegały dźwięki patefonu. A tymczasem za każdym razem, kiedy je odwiedzano, dokładnie nikogo tam nie było. Tak, mieszkanie numer pięćdziesiąt rozrabiało, i nic na to nie można było poradzić.

Tak sprawa ciągnęła się do północy z piątku na sobotę, kiedy to baron Meigel, w stroju wieczorowym i w lakierkach, uroczyście wkroczył do mieszkania numer pięćdziesiąt w charakterze proszonego gościa. Było słychać, jak barona wpuszczono do mieszkania. Dokładnie w dziesięć minut później złożono w mieszkaniu wizytę, tym razem już bez żadnych dzwonków, jednak nie dość, że nie znaleziono w nim gospodarzy, ale, co było już zupełnie niepojęte, nie wykryto również żadnych oznak pobytu barona Meigla.

A więc, jak już mówiliśmy, sprawa ciągnęła się tak do soboty rano. Wówczas uzyskano nowe, nader interesujące dane. Na moskiewskim lotnisku wylądował sześcioosobowy samolot pasażerski z Krymu. Prócz innych pasażerów wysiadł z niego również nadzwyczaj dziwny podróżny. Był to nie myty co najmniej od trzech dni młody, potwornie zarośnięty obywatel o zaczerwienionych powiekach i przerażonych oczach. Obywatel ów nie miał żadnego bagażu, ubrany był natomiast nieco ekscentrycznie. Na głowie miał papachę, burką narzucił na nocną koszulę, szedł w skórkowych, nowiutkich, prosto ze sklepu nocnych granatowych pantoflach. Kiedy tylko oderwał się od trapu, po którym wychodzono z kabiny samolotu, podeszli do niego. Oczekiwano już na tego obywatela i po niedługim czasie niezapomniany dyrektor Varietes, Stiepan Bogdanowicz Lichodiejew, stanął przed prowadzącymi śledztwo. Lichodiejew dostarczył nowych danych. Stało się teraz jasne, że Woland, uprzednio zahipnotyzowawszy Stiopę, dostał się do Varietes udając artystę, a następnie znalazł sposób, aby tegoż Stiopę przenieść o bóg wie ile kilometrów od Moskwy. W ten sposób ilość materiału obciążającego zwiększyła się, ale wcale lżej od tego nie było, kto wie, może nawet nieco ciężej, ponieważ stawało się już oczywiste, że pokonanie kogoś, kto umiał dokazać takiej sztuki, jak ta, której ofiarą padł Stiopa Lichodiejew, nie będzie takie proste. Nawiasem mówiąc, Lichodiejew na własną prośbę został zamknięty w bezpiecznej celi i przed śledczymi stanął Warionucha, świeżo aresztowany w swoim własnym mieszkaniu, do którego powrócił po tajemniczej dwudniowej nieobecności.

Nie bacząc na obietnicę, że nigdy więcej nie będzie kłamać, obietnicę, którą wymógł na nim Asasello, administrator zaczął właśnie od kłamstwa. Nie należy go wszakże osądzać za to zbyt surowo. Asasello przecież zabronił mu kłamać i urągać przez telefon, a w przypadku, o którym teraz mowa, administrator rozmawiał nie korzystając z pośrednictwa aparatu telefonicznego. Błądząc więc oczyma Iwan Sawieliewicz oświadczył, że w czwartek samotnie zalał się w trupa w swoim gabinecie w Varietes, że potem poszedł gdzieś, a gdzie — tego nie pamięta, potem gdzieś jeszcze pił starkę, gdzie — nie pamięta, a jeszcze później leżał gdzieś pod płotem, a gdzie to było — tego również nie pamięta. Dopiero kiedy powiedziano mu, że swoim głupim i nierozsądnym zachowaniem utrudnia prowadzenie śledztwa w ważnej sprawie, w związku z czym, oczywiście, będzie musiał ponieść konsekwencje, Warionucha zaszlochał i rozglądając się dookoła wyszeptał drżącym głosem, że kłamie wyłącznie ze strachu przed zemstą szajki, która miała go już w swoich rękach, i że on, administrator Warionucha, pragnie, prosi, błaga, aby go zamknięto w opancerzonej celi.

— Tfu, do diabła! Poszaleli na punkcie tej opancerzonej celi! — mruknął jeden z prowadzących śledztwo.

— Ci bandyci ogromnie ich nastraszyli — powiedział ten, który był u Iwana.

Uspokoili Warionuchę, jak umieli, powiedzieli mu, że obronią go bez zamykania w celi, i od razu wyjaśniło się, że żadnej starki pod żadnym płotem nie pił, że biło go dwóch, jeden rudy, z kłem, a drugi gruby.

— Ach, ten podobny do kota?

— Tak, tak, tak — szeptał oglądając się co sekundę i zamierając ze strachu administrator i dalej zeznawał szczegółowo o tym, jak około dwóch dni przebywał w mieszkaniu numer pięćdziesiąt w charakterze wampira — nawigatora, który omal nie stał się przyczyną śmierci dyrektora Rimskiego.

Tymczasem wprowadzono przywiezionego pociągiem z Leningradu Rimskiego. Ale ten trzęsący się ze strachu, posiwiały i rozbity psychicznie starzec, w którym trudno było poznać dawnego dyrektora, za nic nie chciał mówić prawdy i wykazał w tej mierze niespotykany upór. Utrzymywał, że nie widział żadnej Helii za oknem nocą w swoim gabinecie, podobnie jak nie widział Warionuchy, tylko najzwyczajniej zrobiło mu się słabo i w zamroczeniu wyjechał do Leningradu. Nie trzeba chyba dodawać, że swoje zeznania chory dyrektor finansowy zakończył prośbą o zamknięcie go w opancerzonej celi.

Annuszkę aresztowano w chwili, kiedy usiłowała wręczyć kasjerce w domu towarowym na Arbacie dziesięciodolarowy banknot. Opowieść Annuszki o ludziach wylatujących przez okno z domu na Sadowej i o złotej podkówce, którą ona, Annuszka, jakoby podniosła z tym wyłącznie zamiarem, by okazać ją na milicji, wysłuchana została uważnie.

— Czy podkówka była rzeczywiście złota i wysadzana brylantami? — zapytywano Annuszkę.

— Co to, ja brylantów nie widziałam? — odpowiadała Annuszka.

— Ale przecież on dał wam, jak mówicie, czerwonce?

— Co to, ja czerwońców nie widziałam? — odpowiadała Annuszka.

— No, a kiedy te czerwonce zamieniły się w dolary?

— Nic nie wiem, jakie znowu dolary, żadnych tam dolarów nie widziałam! — wrzaskliwie odpowiadała Annuszka. — Jesteśmy w swoim prawie! Dali nam nagrodę, a my za nią kupujemy perkal. — I zaraz, już zupełnie od rzeczy, zaczęła gadać o tym, że ona nie odpowiada za administrację, która zapuściła na czwartym piętrze nieczystą siłę, że już wytrzymać nie można.

Tu śledczy machnął na Annuszkę obsadką, albowiem wszyscy już mieli tego dość, wypisał jej przepustkę na zielonym papierku, po czym ku ogólnemu zadowoleniu Annuszka zniknęła z budynku.

Następnie przedefilowało całe mnóstwo innych ludzi. Wśród nich znajdował się również Mikołaj Iwanowicz, aresztowany wyłącznie z powodu głupoty swojej zazdrosnej małżonki, która nad ranem zawiadomiła milicję, że jej mąż zaginął. Mikołaj Iwanowicz niezbyt zadziwił śledczych, kiedy położył na biurku błazeńskie zaświadczenie stwierdzające, że spędził noc na balu u szatana. W swoich opowieściach o tym, jak w powietrzu wiózł na grzbiecie nagą służącą gdzieś nad rzekę, do kąpieli, gdzie diabeł mówi dobranoc, i o poprzedzającej to wszystko historii z pojawieniem się w oknie nagiej Małgorzaty, Mikołaj Iwanowicz nieco rozminął się z prawdą. Tak na przykład, nie uznał za stosowne wspomnieć o tym, jak to pojawił się w sypialni z wyrzuconą przez okno koszulką. Z jego słów wynikało, że Natasza wyleciała przez okno, dosiadła go i wywlokła hen, daleko za Moskwę…