Zapaliło się jakoś niezwyczajnie szybko i ostro, tak nie pali się nawet benzyna. Natychmiast zatliły się tapety, zapłonęła zerwana stora na podłodze, zadymiły futryny powybijanych okien. Kot zwinął się jak sprężyna, miauknął, skoczył z lustra na parapet i zniknął za oknem razem ze swoim prymusem. Na zewnątrz rozległy się strzały. Człowiek siedzący na drabinie przeciwpożarowej, na wysokości okien jubilerowej, ostrzelał kota, kiedy ten przelatywał z parapetu na parapet w kierunku rynny w załomie domu zbudowanego, jak to już było powiedziane, w kształcie otwartego czworoboku. Po tej to rynnie kot wdrapał się na dach. Tam, niestety również bez rezultatu, ostrzelali go ci, którzy strzegli kominów, i kot przepadł w zalewającym miasto blasku zachodzącego słońca.
Tymczasem w mieszkaniu zapalił się parkiet pod nogami obecnych i w ogniu, w tym miejscu, gdzie z szalbierczą raną leżał kot, ukazał się z minuty na minutę coraz bardziej się materializujący trup byłego barona Meigla z wyostrzonym podbródkiem, ze szklistymi oczyma. Nie było już żadnego sposobu, żeby go wyciągnąć z płomieni.
Skacząc po płonących klepkach parkietu, uderzając rękami po dymiących się plecach i klapach przybysze wycofywali się z salonu do gabinetu, do przedpokoju. Ci, którzy znajdowali się w sypialni i w stołowym, wybiegli przez korytarz. Ci, którzy byli w kuchni, również popędzili do przedpokoju, Salon był już pełen płomieni i dymu. Ktoś zdążył w biegu nakręcić numer straży ogniowej i krzyknął w słuchawkę:
— Sadowa 302–A!
Na dłużej nie było można się zatrzymać. Płomień wychlusnął do przedpokoju, nie było już czym oddychać.
Skoro tylko z wybitych okien przeklętego mieszkania wyskoczyły pierwsze smużki dymu, na podwórzu rozległy się rozpaczliwe okrzyki:
— Pali się! Pali się! Pożar!
W rozmaitych mieszkaniach w całym domu ludzie zaczęli krzyczeć do słuchawek:
— Sadowa! Sadowa 302–A!
W tym samym czasie, kiedy na Sadowej usłyszano mrożące krew bicie dzwonów na długich czerwonych samochodach, pędzących tam ze wszystkich oddziałów miejskich, miotający się po podwórzu ludzie widzieli, jak z okien na czwartym piętrze wyleciały wraz z dymem trzy ciemne, jak się wydawało, męskie sylwetki i jedna sylwetka nagiej kobiety.
28. Ostatnie przygody Korowiowa i Behemota
Czy sylwetki te naprawdę wyleciały przez okno, czy też tak się tylko wydawało sparaliżowanym ze strachu lokatorom nieszczęsnego domu na Sadowej — trudno stwierdzić z całkowitą pewnością. Jeżeli zaś były tam, to również nikt nie wie, dokąd się udały wprost z płonącego mieszkania. Nie możemy też stwierdzić, gdzie się rozdzieliły, wiemy natomiast, że mniej więcej po kwadransie Behemot i Korowiow znaleźli się już na bulwarze, akurat przed domem ciotki Gribojedowa. Korowiow zatrzymał się przy ogrodzeniu i powiedział:
— Ba! Przecież to dom pisarzy! Wiesz, Behemocie, słyszałem o tym domu bardzo wiele dobrego, bardzo wiele pochlebnych opinii. Zwróć na ten dom uwagę, mój przyjacielu. Aż przyjemnie pomyśleć, że pod tym dachem wzbiera i dojrzewa cały ocean talentów.
— Jak ananasy w oranżeriach! — powiedział Behemot i, aby dokładniej obejrzeć kremowy dom z kolumienkami, wlazł na betonową podmurówkę żelaznych sztachet.
— Masz całkowitą rację — zgodził się ze swoim nieodłącznym koleżką Korowiow — i słodka zgroza ściska serce, kiedy pomyślisz sobie, że w tym domu dojrzewa teraz przyszły autor “Don Kichota” albo “Fausta”, albo, niech mnie diabli wezmą, “Martwych dusz”! Co?
— Aż strach pomyśleć — potwierdził Behemot.
— Tak — mówił dalej Korowiow — zdumiewających rzeczy można oczekiwać z cieplarni tego domu, jednoczącego pod swoim dachem kilka tysięcy pracowitych straceńców, którzy postanowili całe swoje życie poświęcić służbom Melpomeny, Polihymnii i Talii. Czy wyobrażasz sobie, jaki podniesie się rwetes, kiedy któryś z nich na początek ofiaruje czytelnikom “Rewizora” albo, w najgorszym razie, “Eugeniusza Oniegina”!
— Ale, ale — zasięgnął informacji Behemot przesuwając swoja okrągłą głowę przez otwór w ogrodzeniu — co oni tam robią na werandzie?
— Jedzą obiad — wyjaśnił Korowiow — do wszystkiego, co już zostało powiedziane, dodam jeszcze, mój drogi, że mieści się tu zupełnie nie najgorsza i niedroga restauracja. A ja, jak każdy turysta przed daleką podróżą, odczuwam nieprzepartą ochotę, aby coś zjeść i wypić duże zimne piwo.
— I ja również — odpowiedział Behemot i obydwaj szubrawcy pomaszerowali wyasfaltowaną ścieżką wprost na werandę nie przeczuwającej grożącego nieszczęścia restauracji.
Blada i znudzona obywatelka w białych skarpetkach i w równie białym bereciku z pomponem siedziała na giętym fotelu w kącie przy wejściu na werandę, w tym miejscu, gdzie w zieleni żywopłotu widniało wejście. Przed obywatelką na zwyczajnym kuchennym stole leżała gruba księga z gatunku kancelaryjnych, do której obywatelka owa z nieznanego powodu wpisywała wszystkich wchodzących do restauracji. Ta właśnie obywatelka stanęła na drodze Korowiowa i Behemota.
— Proszę okazać legitymacje! — powiedziała patrząc ze zdziwieniem na binokle Korowiowa jak również na prymus Behemota oraz na rozdarty rękaw tego ostatniego.
— Tysiąckrotnie przepraszam, jakie legitymacje? — zapytał zdziwiony Korowiow.
— Panowie jesteście pisarzami? — teraz z kolei pytała obywatelka.
— Bez wątpienia — z godnością odpowiedział Korowiow.
— Proszą okazać legitymacje — powtórzyła obywatelka.
– Ślicznotko moja… — zaczął tkliwie Korowiow.
— Nie jestem ślicznotką — przerwała mu obywatelka.
— O, jakże tego żałuję — rozczarowanym głosem powiedział Korowiow, a następnie mówił dalej. — No cóż, jeśli pani sobie tego nie życzy, to nie musi pani być ślicznotką, chociaż byłoby to nader przyjemne. Więc, żeby upewnić się, że Dostojewski jest pisarzem, należy od niego żądać okazania legitymacji? Niechże pani weźmie dowolne pięć stron pierwszej lepszej jego powieści, a przekona się pani, że ma pani do czynienia z pisarzem. Zresztą przypuszczam, że Dostojewski w ogóle żadnej legitymacji nie miał! A ty jak myślisz? — Korowiow zwrócił się do Behemota.
— Założę się, że nie miał — odpowiedział tamten, postawił prymus na stole obok księgi i wytarł ręką pot z usmolonego czoła.
— Ale pan nie jest Dostojewskim — powiedziała zbijana z tropu przez Koro wio wa obywatelka.
— Skąd to można wiedzieć, skąd to można wiedzieć — odrzekł Korowiow.
— Dostojewski umarł — powiedziała obywatelka, ale jakoś niezbyt pewnie.
— Protestuję! — gorąco zawołał Behemot. — Dostojewski jest nieśmiertelny!
— Proszę okazać legitymacje, obywatele — powiedziała obywatelka.
— Na litość, przecież to zaczyna być śmieszne, koniec końców! — nie poddawał się Korowiow. — Pisarz jest pisarzem, ponieważ pisze, a bynajmniej nie dlatego, że ma legitymację. Skąd pani może wiedzieć, jakie wizje rodzą się w mojej głowie? Albo w tej oto głowie? — i wskazał na głowę Behemota, który natychmiast zdjął czapkę, jakby po to, aby ułatwić obywatelce dokładniejsze obejrzenie jego łba!
— Proszę nie stać w przejściu, obywatele — powiedziała już trochę nerwowo.
Korowiow i Behemot odsunęli się i przepuścili jakiegoś pisarza w szarym garniturze i białej letniej koszuli, bez krawata, z gazetą pod pachą. Pisarz przyjaźnie skinął głową obywatelce, postawił w podsuniętej mu księdze jakiś zakrętas i pomaszerował na werandę.
— Niestety, nie mam, nie mam — smutnie powiedział Korowiow — tylko jemu dostanie się ów lodowaty kufel piwa, o którym tak marzyliśmy my, biedni pielgrzymi. Sytuacja nasza jest niełatwa, smutna, i nie wiem, co mam począć.
Behemot zaś tylko boleściwie rozłożył ręce i włożył czapkę na okrągłą głowę, porośniętą gęstym włosem, przypominającym kocią sierść.
W tym momencie nad głową obywatelki zabrzmiał niegłośny, lecz władczy głos.
— Zofio Pawłowna, proszę przepuścić.
Obywatelka z księgą zdumiała się. W zieleni żywopłotu pojawił się śnieżny frakowy gors i przycięta w klin bródka flibustiera. Pirat życzliwie spoglądał na dwóch podejrzanych oberwańców i co więcej, wykonywał zapraszające gesty. Autorytet Archibalda Archibaldowicza posiadał swoją wagę na terenie restauracji, którą zarządzał, więc Zofia Pawłowna pokornie zapytała Korowiowa:
— Pańskie nazwisko?
— Panajew — uprzejmie odpowiedział tamten. Obywatelka zapisała to nazwisko i podniosła pytające spojrzenie na Behemota.
— Skabiczewski — zapiszczał Behemot, nie wiadomo dlaczego wskazując na swój prymus. Zofia Pawlowna zapisała również i to nazwisko, po czym podsunęła księgę gościom, aby złożyli w niej swe podpisy. Korowiow naprzeciw nazwiska “Panajew” napisał “Skabiczewski”, a Behemot naprzeciw “Skabiczewskiego” napisał “Panajew”.
Archibald Archibaldowicz wprawił Zofię Pawłowną w kompletne osłupienie — z uwodzicielskim uśmiechem poprowadził gości do najlepszego stolika na przeciwległym końcu werandy, w miejsce najbardziej zacienione, do stolika, przy którym w szparze zieleni wesoło iskrzyło się słońce. Zofia Pawłowna natomiast mrugając ze zdumienia długo studiowała dziwne podpisy, które niespodziewani goście złożyli w jej księdze.
W nie mniejsze zdumienie niż Zofię Pawłowne Archibald Archibaldowicz wprawił kelnerów. Osobiście bowiem odsunął krzesło stolika zapraszając Korowiowa, żeby usiadł, do jednego mrugnął, do drugiego coś szepnął i dwaj kelnerzy zakrzątnęli się koło nowych gości, jeden zaś z tych gości postawił swój prymus na podłodze obok porudziałego buta.
Błyskawicznie znikła ze stolika stara poplamiona czymś żółtym serweta, wzleciała w powietrze z chrzęstem krochmalu inna, biała, jak turban beduina, czysta, a pirat już naszeptywał cicho i z uczuciem w samo ucho Korowiowa:
— Co panowie raczą zamówić? Mamy nadzwyczajnego jesiotra… wydarłem go zjazdowi architektów…