Выбрать главу

Ale samotność jego nie trwała długo. Dał się słyszeć stukot butów po płytach tarasu i ożywione glosy i przed Wolandem stanęli Korowiow i Behemot. Ale teraz grubas nie miał ze sobą prymusa, obładowany był innymi przedmiotami. A więc pod pachą trzymał nieduży landszafcik w pozłacanej ramie, przez ramię przerzucił na wpół spalony fartuch kucharski, w drugim zaś ręku trzymał całego łososia w skórze i z ogonem. I od Korowiowa, i od Behemota zalatywało spalenizną, fizjonomia Behemota była usmarowana sadzami, czapkę zaś miał mocno nadpaloną.

— Salute, messer! — zawrzasnęła niepoprawna parka, a Behemot pomachał łososiem.

— Dobrzyście — powiedział Woland.

— W każdym razie przybyliśmy, messer — meldował Korowiow — i czekamy na twoje rozkazy.

Woland wstał z taboretu, podszedł do balustrady i długo, w milczeniu, samotnie, odwrócony plecami do swojej świty patrzył w dal. Potem zawrócił, znowu zasiadł na taborecie i powiedział:

— Nie mam dla was żadnych poleceń, zrobiliście wszystko, coście mogli zrobić, i na razie nie będziecie mi potrzebni. Możecie odpocząć. Zaraz nadciągnie burza i ruszymy w drogę.

– Świetnie, messer — odpowiedziały te dwa błazny i zniknęły kędyś za krągłą wieżyczką znajdującą się na środku tarasu.

Burza, o której mówił Woland, wzbierała już na widnokręgu. Czarna chmura wydźwignęła się na zachodzie i przecięła słońce w połowie. Potem przesłoniła je całkowicie. Na tarasie zrobiło się chłodniej, a nieco później zapadły ciemności.

30. Czas już! Czas!

Wesz — mówiła Małgorzata — wczoraj wieczorem, kiedy zasnąłeś, ja właśnie czytałam o ciemnościach, które nadciągnęły znad Morza Śródziemnego… i te idole, ach, te złote idole! Nie wiem, czemu przez cały czas one mi nie dają spokoju. Wydaje mi się, że i teraz będzie padało. Czujesz, jak się ochłodziło?

— Wszystko to jest bardzo ładne i bardzo miłe — odpowiedział mistrz, paląc i rozganiając dłonią dym — i te idole, bóg z nimi… ale doprawdy nie wiem, co będzie dalej!

Rozmowa ta odbywała się o zachodzie słońca, wtedy właśnie, kiedy na tarasie u Wolanda pojawił się Mateusz Lewita. Okienko sutereny stało otworem i gdyby ktoś w nie zajrzał, zdumiałby się, że tak dziwnie wyglądali rozmawiający. Małgorzata miała na sobie czarny płaszcz narzucony wprost na gołe ciało, mistrz zaś ubrany był w swoją szpitalną piżamę. Stało się tak dlatego, że Małgorzata dosłownie nie miała co na siebie włożyć, wszystkie jej rzeczy zostały bowiem w willi, i chociaż do willi tej było bardzo blisko, oczywiście nawet nie mogło być mowy o tym, żeby tam iść i zabrać rzeczy. Mistrz zaś, którego wszystkie ubrania były w szafie, jakby nigdzie nie wjeżdżał, po prostu nie chciał się ubrać tłumacząc Małgorzacie, że tylko patrzeć, a zacznie się znowu jakieś nadprzyrodzone szaleństwo. Co prawda był ogolony po raz pierwszy od tamtej jesiennej nocy (w klinice przystrzygano mu tylko bródkę maszynką).

Pokój także wyglądał dziwnie i trudno się było połapać w panującym tam bałaganie. Na dywaniku leżały rękopisy, rękopisy poniewierały się także na kanapie. Na fotelu leżała grzbietem do góry jakaś otwarta książka, okrągły zaś stół nakryto do obiadu, kilka butelek stało wśród zakąsek. Ani Małgorzata, ani mistrz nie mieli pojęcia, skąd się wzięły te potrawy i napoje. Kiedy się obudzili, zastali już to wszystko na stole.

Pospawszy aż do sobotniego zmierzchu, mistrz i jego przyjaciółka obudzili się zupełnie wypoczęci i jedno tylko przypominało im o wczorajszych przygodach — każde z nich odczuwało lekki ból w lewej skroni. Natomiast wielkie przemiany zaszły w psychice obojga i przekonałby się o tym każdy, kto posłuchałby toczącej się w suterenie rozmowy. Nie było jednak nikogo, kto by ja mógł podsłuchać. Zaleta owego podwórza było właśnie to, że zawsze było puste. Wierzby i lipy za oknem z dnia na dzień coraz gwałtowniej się zazieleniające roztaczały zapach wiosny i wietrzyk, który właśnie zaczynał dąć, przynosił ów zapach do sutereny.

— Do diabła! — zawołał nagle mistrz. — Pomyśleć tylko, to przecież… — rozgniótł niedopałek w popielniczce i chwycił się za głowę. — Słuchaj, jesteś przecież mądrym człowiekiem i nie byłaś obłąkana… Czy naprawdę jesteś pewna, że byliśmy wczoraj u szatana?

— Naprawdę jestem zupełnie pewna — odpowiedziała Małgorzata.

— Oczywiście, oczywiście — powiedział ironicznie mistrz. — Ładne rzeczy… A więc mamy teraz zamiast jednego wariata — dwoje: i męża, i żonę! — Wzniósł dłonie ku niebu i zawołał: — Diabli wiedzą, co to ma znaczyć! Diabli, diabli… Małgorzata zbliżyła usta do ucha mistrza i szepnęła:

— Przysięgam na twoje życie, przysięgam na przepowiedzianego przez ciebie syna astronoma, że wszystko będzie dobrze!

I w tejże chwili zza okienka dał się słyszeć nosowy głos:

— Pokój temu domowi!

Mistrz drgnął, a Małgorzata, która zdążyła się już przyzwyczaić do rzeczy niezwykłych, zawołała:

— Przecież to Asasello! Ach, jak to miło, jak to dobrze! — i szepnąwszy do mistrza: — No, widzisz, nie zapominają o nas! — pobiegła otworzyć drzwi.

— Zapnij się przynajmniej! — krzyknął za nią mistrz.

— Mam to w nosie — już z korytarzyka odpowiedziała mu Małgorzata.

I oto Asasello już się kłaniał, już się witał z mistrzem pobłyskując swoim białym okiem, Małgorzata zaś wołała:

— Ach, jak się cieszę! Nigdy w życiu tak się nie cieszyłam!

Nalała gościowi koniaku, Asasello zaś wypił go chętnie. Mistrz nie spuszczając oczu z Asasella od czasu do czasu leciutko szczypał się pod stołem w lewą dłoń. Ale szczypanie nie pomagało. Asasello nie rozpływał się w powietrzu, zresztą, prawdę mówiąc, nie było to potrzebne. Niziutki, rudawy człowiek nie miał w sobie nic przerażającego, oprócz może przesłoniętego bielmem oka, ale to się przecież zdarza także i bez żadnych czarów. Może tylko jego ubranie było trochę niecodzienne — jakiś habit czy też płaszcz — ale po namyśle trzeba było przyznać, że i takie rzeczy się widuje. Koniak również ciągnął jak każdy porządny człowiek — duszkiem, całymi setkami i bez zagrychy. To właśnie ów koniak sprawił, że mistrzowi zaszumiało w głowie i zaczął rozmyślać:

“Tak, Małgorzata ma rację… Oczywiście, siedzi przede mną wysłannik diabła. Przecież ja sam nie dalej niż przedwczoraj wieczorem dowodziłem Iwanowi, że na Patriarszych Prudach z pewnością zetknął się z szatanem we własnej osobie, więc czemu teraz przestraszyłem się tej myśli i zacząłem wygadywać coś o hipnotyzerach i halucynacjach… Cóż z nich, u diabła, za hipnotyzerzy!”

Zaczął się przyglądać gościowi i zauważył, że w spojrzeniu Asasella jest coś nienaturalnego, że nie mówi on czegoś, czego na razie nie chce wypowiedzieć. “To nie jest zwykła wizyta, on przyszedł tu z jakąś misją” — myślał mistrz.

— Czemu zakłócasz mój spokój, Asasello? — zapytała Małgorzata.

— Ależ, co też!… — zawołał Asasello — nawet przez myśl mi nie przeszło, aby was niepokoić. Ach! Mało brakowało, a byłbym zapomniał… messer przesyła wam pozdrowienia, a także polecił mi powiedzieć, że zaprasza was na niewielką przechadzkę, jeżeli, oczywiście, nie macie nic przeciwko temu. Co wy na to?

Małgorzata pod stołem trąciła mistrza nogą.

— Z przyjemnością — odparł mistrz, bacznie przyglądając się gościowi, a Asasello ciągnął:

— Mamy nadzieję, że i Małgorzata Nikołajewna nie odmówi naszej prośbie.

— O, z pewnością nie odmówię — powiedziała Małgorzata i jej noga znów dotknęła stopy mistrza.

— To wspaniale! — zawołał Asasello. — To mi się podoba! Raz — dwa i po wszystkim! Nie to, co wtedy, w parku Aleksandrowskim!

— Ach, Asasello, proszę mi o tym nie przypominać, byłam wtedy głupia. Zresztą trudno mieć mi to za złe, przecież nie co dzień człowiek spotyka się z nieczystą siłą!

— Tego jeszcze brakowało — przytaknął Asasello. — Gdyby się spotykał co dzień, to byłoby za dobrze!

— Mnie też się podoba szybkość — mówiła podniecona Małgorzata — podoba mi się szybkość i nagość… Jak z mauzera — trrach! Ach, jak on strzela! — zawołała zwracając się do mistrza. — Siódemka pod Jaśkiem, a on w dowolne serduszko!… — Małgorzata była już podchmielona, oczy jej się rozjarzyły.

— Znowu zapomniałem! — zawołał Asasello uderzając się w czoło. — Głowa do pozłoty! Messer przecież przysłał dla was upominek — i zwrócił się do mistrza — butelkę wina. Proszę zwrócić uwagę, że jest to to samo wino, które pijał procurator Judei, falern.

Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że podobny rarytas wywołał wielkie zainteresowanie mistrza i Małgorzaty. Asasello odwinął z kawałka ciemnego trumiennego złotogłowiu niezwykle omszały dzban. Powąchali, naleli wina do szklanek, patrzyli przez nie pod światło, zamierające już przed burzą.

— Zdrowie Wolanda! — zawołała wznosząc swoją szklankę Małgorzata.

Wszyscy troje unieśli szklanki do ust i pociągnęli po dobrym łyku. Wówczas zwiastujące burzę światło dnia zaczęło gasnąć w oczach mistrza, dech mu zaparło, poczuł, że zbliża się koniec. Widział jeszcze, jak śmiertelnie pobladła Małgorzata bezradnie wyciąga doń ręce, jak opuszcza głowę na stół, a potem zsuwa się na podłogę.

— Trucicielu!… — zdążył jeszcze krzyknąć mistrz. Chciał chwycić nóż ze stołu, aby przebić nim Asasella, ale jego dłoń bezwładnie ześlizgnęła się po obrusie, wszystko, co było w suterenie mistrza, poczerniało, a potem zupełnie zniknęło. Mistrz upadł na wznak, a padając rozciął sobie o kant sekretarzyka skórę na skroni.

Kiedy otruci znieruchomieli, Asasello przystąpił do działania. Przede wszystkim skoczył w okno i już w chwilę później był w willi, w której mieszkała Małgorzata. Asasello, nieodmiennie staranny i dokładny, chciał osobiście sprawdzić, czy wszystko zostało wykonane jak należy. Okazało się, że wszystko jest w porządku. Asasello widział, jak zasępiona, oczekująca na powrót męża kobieta wyszła ze swej sypialni, pobladła raptem, złapała się za serce, bezradnie zawołała: