Kot został rozwiązany i zwrócony właścicielce, acz, co prawda, ciężko doświadczony przez los — przekonał się bowiem na własnej skórze, co to znaczy fałszywe posądzenie i oszczerstwo.
Oprócz kotów pewne drobne nieprzyjemności spotkały również tego i owego spośród ludzi. W Leningradzie zatrzymano do wyjaśnienia obywateli Wolmana i Wolpera, w Saratowie, w Kijowie i w Charkowie — trzech Wołodinów, w Kazaniu — Wołocha, a w Penzie — doprawdy zupełnie nie wiadomo dlaczego — adiunkta chemii Wietczynkiewicza. Co prawda był to niezwykle smagły brunet olbrzymiego wzrostu.
Poza tym w różnych miejscowościach ujęto dziewięciu Korowinów, czterech Korowkinów i dwóch Karawajewów.
Z pociągu jadącego do Sewastopola pewnego obywatela wyprowadzono związanego na stacji Biełgorod. Obywatelowi owemu strzeliło do głowy, by zabawiać współpasażerów pokazywaniem sztuczek z kartami.
W Jarosławiu, akurat w porze obiadowej, wszedł do restauracji obywatel, który trzymał w ręku odebrany właśnie z naprawy prymus. Dwóch portierów porzuciło na jego widok swoje posterunki w szatni i uciekło, a za nimi uciekli z restauracji wszyscy goście i kelnerzy. Przy tej okazji niezwykłym zbiegiem okoliczności kasjerce zginął cały utarg.
Działo się jeszcze niejedno, ale nie można przecież wszystkiego zapamiętać.
Jeszcze raz — podkreślam to z naciskiem — należy oddać sprawiedliwość tym, którzy prowadzili śledztwo. Nie dość, że uczynili wszystko, co w ludzkiej mocy, by ująć przestępców, zrobili także wszystko, by racjonalnie wyjaśnić ich rozróby. I wszystko zostało racjonalnie wyjaśnione, a wyjaśnienia te były niewątpliwie rzeczowe i nie do obalenia.
Prowadzący śledztwo oraz doświadczeni psychiatrzy ustalili, że członkowie zbrodniczego gangu, czy też być może jeden z nich (podejrzenie padało przede wszystkim na Korowiowa), byli hipnotyzerami o niespotykanej sile oddziaływania i potrafili ukazywać się nie w tym miejscu, w którym naprawdę się znajdowali, ale gdzie indziej, tam gdzie ich wcale nie było. Poza tym umieli bez trudu przekonać tych, którzy się z nimi stykali, że określone przedmioty i osoby znajdują się tam, gdzie w rzeczywistości wcale ich nie było, i na odwrót — usuwali z pola widzenia przedmioty lub osoby, które w rzeczywistości znajdowały się w polu widzenia danego człowieka.
W świetle tych wyjaśnień wszystko stawało się zupełnie zrozumiałe, nawet ten najbardziej niepokojący społeczeństwo fakt, że kota ostrzeliwanego w mieszkaniu numer pięćdziesiąt w czasie nieudanej próby aresztowania nie imały się kule.
Oczywiście nie było na żyrandolu żadnego kota, nikt nie odpowiedział ogniem na strzały, strzelano do czegoś, czego w ogóle nie było, a w tym czasie Korowiow, który zasugerował wszystkim, że kot rozrabia na żyrandolu, mógł się swobodnie poruszać, najpewniej znajdując się za plecami strzelających, mógł szydzić z nich i rozkoszować się swym ogromnym, aczkolwiek wykorzystywanym do celów przestępczych darem sugestii. Jasne, że to on podpalił mieszkanie rozlawszy benzynę.
Stiopa Lichodiejew nie latał, oczywiście, do żadnej Jałty (taki numer przekraczałby możliwości nawet Korowiowa) ani też nie wysyłał stamtąd depesz. Kiedy — przestraszony sztuczkami Korowiowa, który ukazał mu kota, trzymającego na widelcu marynowany grzyb — stracił przytomność w mieszkaniu wdowy po jubilerze, leżał tam, dopóki Korowiow, natrząsając się zeń, nie wcisnął mu na głowę wojłokowego kapelusza i nie wysłał go na moskiewskie lotnisko, uprzednio zasugerowawszy oczekującym tam na Stiopę przedstawicielom wydziału śledczego, że Stiopa wysiądzie z samolotu, który przyleciał z Sewastopola.
Co prawda jałtańska milicja utrzymywała, że gościła bosego Stiopę i że wysyłała do Moskwy depesze o nim, ale w aktach nie zdołano odnaleźć kopii żadnej z tych depesz, z czego wyciągnięto smutny, lecz absolutnie niepodważalny wniosek, że banda hipnotyzerów jest w stanie hipnotyzować ludzi na wielką odległość i to nie tylko pojedyncze osoby, ale nawet całe grupy.
W tych warunkach przestępcy mogli przyprawić o obłęd nawet ludzi o wyjątkowo odpornej konstytucji psychicznej. Cóż tu więc mówić o takich głupstwach jak talia kart, która nagle znajduje się na parterze w cudzej kieszeni, albo znikające damskie sukienki czy miauczący beret i inne rzeczy w tym guście! Takie numery potrafi odstawić każdy zawodowy hipnotyzer średniej klasy na byle estradzie, dotyczy to również prostego tricku z odrywaniem głowy konferansjerowi. Kot, który mówi, to też zupełny drobiazg. By zademonstrować widzom takiego kota, wystarczy opanować elementarne zasady brzuchomówstwa, a nikt chyba nie wątpi, że umiejętności Korowiowa w tej mierze sięgały znacznie dalej.
Nie, nie chodzi tu bynajmniej o talie kart ani o fałszywe listy w teczce Nikanora Bosego. To wszystko są głupstwa! To on, Korowiow, posłał Berlioza pod tramwaj na pewną śmierć. To on wpędził w obłęd biednego poetę Iwana Bezdomnego, to on był sprawcą majaczeń Iwana, to on był winien temu, że Iwanowi w męczących snach jawiło się starożytne Jeruszalaim i trzej powieszeni na słupach na spalonej słońcem pustynnej Nagiej Górze. To Korowiow i jego gang byli sprawcami zniknięcia z Moskwy Małgorzaty i Nataszy, jej gosposi. Nawiasem mówiąc, tą sprawą organa śledcze zajmowały się ze szczególną pieczołowitością. Należało wyjaśnić, czy kobiety te zostały uprowadzone przez bandę morderców i podpalaczy, czy też dobrowolnie zbiegły wraz ze zbrodniarzami. Opierając się na mętnych i absurdalnych zeznaniach Mikołaja Iwanowicza, a także biorąc pod uwagę pozostawiony przez Małgorzatę dziwaczny, szalony list do męża, list, w którym pisze, że zostaje wiedźmą i odchodzi na zawsze, mając też na względzie tę okoliczność, że Natasza zniknęła pozostawiając wszystkie swoje rzeczy osobiste, organa śledcze ostatecznie uznały, że zarówno pani domu, jak służąca zostały, podobnie jak tyle innych osób, zahipnotyzowane, po czym bezwolne ofiary uprowadziła banda. Powstała też bardzo prawdopodobna wersja, że zbrodniarzy znęciła uroda obu kobiet.
Nie wyjaśnioną jednak zagadką pozostały dla organów śledczych pobudki, którymi banda kierowała się uprowadzając z kliniki psychiatrycznej chorego umysłowo, mianującego się mistrzem. Pobudek tych nie udało się wykryć, podobnie jak nie udało się ustalić nazwiska uprowadzonego pacjenta. Chory ów zaginął więc na zawsze pod martwym kryptonimem — numer sto osiemnasty z pierwszego oddziału.
Tak więc prawie wszystko zostało wyjaśnione i śledztwo skończyło się, ponieważ wszystko na tym świecie ma swój koniec.
Minęło kilka lat i obywatele powoli zapominali o Wolandzie, Korowiowie i o całej reszcie. W życiu tych, którzy ucierpieli przez Wolanda i jego kumpli, zaszło wiele zmian i choć były to zmiany drobne i nieistotne, należy przecież o nich napomknąć.
Żorż Bengalski, na przykład, spędził w szpitalu trzy miesiące, po czym uznano go za wyleczonego i wypisano, ale musiał porzucić pracę w Varietes, chociaż był to najgorętszy okres i publiczność waliła drzwiami i oknami — żywe było jeszcze wspomnienie o czarnej magii i o tym, jak ją zdemaskowano. Bengalski porzucił Varietes, zdał sobie bowiem sprawę, że zbyt męczące będą dlań codzienne występy przed dwutysięcznym audytorium, które go zawsze rozpozna i w nieskończoność będzie zadawało szydercze pytania: — Jak mu się lepiej pracuje — z głową czy bez?
Tak, konferansjer utracił poza tym wiele ze swego humoru, tak niezbędnego przecież w jego zawodzie. Pozostał mu niemiły, przygnębiający ślad po tej przygodzie — każdej wiosny przy pełni księżyca ogarniał go niepokój, Bengalski znienacka chwytał się za kark, rozglądał się lękliwie i szlochał. Ataki te mijały, ale ponieważ je miewał, nie mógł już pracować w swoim dotychczasowym zawodzie. Konferansjer porzucił więc pracę i zaczął żyć z własnych oszczędności, które według jego skromnych obliczeń powinny mu były wystarczyć na lat piętnaście.
Odszedł więc i nigdy już się nie spotykał z Warionuchą, który zyskał sobie ogromną popularność i powszechną sympatię za uprzejmość i życzliwość dla ludzi, rzadko spotykaną nawet wśród administratorów teatralnych. Na przykład amatorzy wejściówek nie mówili o nim inaczej niż: “Nasz ojczulek i dobrodziej”. Każdy, kto zadzwonił do Varietes, o dowolnej godzinie, słyszał w słuchawce łagodny acz smutny głos: “Słucham”, na prośbę zaś, by zawołać do telefonu Warionuchę, tenże głos odpowiadał spiesznie: “Do usług, jestem przy aparacie!” Ale ileż to Iwan Sawieliewicz wycierpiał przez tę swoją uprzejmość! Stiopa Lichodiejew nie korzysta już z telefonów Varietes. Skoro tylko po ośmiu dniach pobytu opuścił klinikę, wysłano go do Rostowa, gdzie został mianowany kierownikiem wielkiego sklepu spożywczego. Podobno nie pije już portweinu, tylko wódkę, nalewkę na pączkach czarnych porzeczek, co mu wyszło na zdrowie. Mówią, że zrobił się teraz milczący i że unika kobiet.
Usunięcie Stiopy z Varietes nie sprawiło Rimskiemu takiej satysfakcji, jaka mu się marzyła od paru lat. Po wyjściu z kliniki, po powrocie z Kisłowodska staruszek dyrektor finansowy z trzęsącą się głową złożył podanie o zwolnienie go z pracy z Varietes. Ciekawe, że podanie przywiozła do Varietes żona Rimskiego. On sam nie znalazł w sobie dość siły, by choćby za dnia odwiedzić ów dom, w którym widział zalaną księżycową poświatą popękaną szybę w oknie i długą, sięgającą ku dolnej zasuwce rękę.
Zwolniwszy się z Varietes dyrektor finansowy objął posadę w teatrze lalek ma Zamoskworieczu. W teatrze tym już nie musiał wykłócać się o akustykę z wielce szanownym Arkadiuszem Siemplejarowem. Arkadiusz Apołłonowicz został bowiem momentalnie przeniesiony do Briańska na stanowisko kierownika punktu skupu runa leśnego. Mieszkańcy Moskwy jedzą teraz solone rydzyki i marynowane prawdziwki, nie mogą się ich nachwalić i są rozentuzjazmowani tym, że Arkadiusz Apołłonowicz zmienił posadę. Teraz można już powiedzieć, że nie radził on sobie z akustyką i choć wiele robił, by ją udoskonalić, nie poprawiła się ani na jotę.
Alojzy Mogarycz działa do dziś na stanowisku, którego zrzekł się Rimski, to znaczy na etacie dyrektora finansowego Varietes.