Odszukał swój tobołek w bałaganie panującym w celi Rooda i pożegnał się z Mistrzami. Niebo ciemniało, kiedy ruszali z harfistą w długą drogę powrotną do miasta. Na postrzępionych rogach zatoki rozpalono ostrzegawcze ogniska; maleńkie światełka w oknach domów mieszkalnych i gospod przypominały mrowie gwiazd skrzących się w studni ciemności. Fale przypływu rozbijały się z hukiem o urwiska, zerwał się wieczorny wiatr, niosąc od morza zapach soli i nocy. Kupiecki statek kołysał się na głębokiej wodzie gotowy do drogi, kiedy wchodzili na jego pokład; postawiony żagiel wypełnił się wnet wiatrem, napiął i zamajaczył upiornie w poświacie księżyca. Stojący na rufie Morgon patrzył, jak znikają powoli światła portu odbijające się w sfalowanej wodzie.
— Jeśli wiatr się nie zmieni, po południu będziemy w Anuin — powiedział do niego uprzejmy, rudobrody kupiec z biegnącą przez lewy policzek pręgą. — Możecie spać tu albo pod pokładem, jak wolicie. Ale wieziemy konie, więc chyba lepiej będzie wam na powietrzu. Leży tu mnóstwo skór z waszych owiec, a więc możecie się nie obawiać chłodu.
— Dziękuję — powiedział Morgon. Siedział na wielkim zwoju liny i trzymając się relingu, patrzył, jak spieniony kilwater wygina się półkoliście pod ręką sternika stojącego u rumpla. Wrócił myślami do Rooda; starał się przypomnieć sobie, o co konkretnie się pokłócili. Wiatr niósł pokrzykiwania marynarzy i strzępy rozmów kupców rozprawiających o towarach, które wieźli. Maszt poskrzypywał pod naporem wiatru; obciążony ładunkiem, dobrze wytrymowany statek dziarsko kroił dziobem fale. Z odrętwiałym od wschodniego wiatru policzkiem, ukołysany skrzypieniem i kołysaniem statku, Morgon wsparł czoło na przedramionach i zamknął oczy. Ze snu wyrwał go gwałtowny wstrząs. Statek zadygotał, jakby uderzyło nań jednocześnie wszystkich dwanaście wiatrów. Słychać było wściekłe, nie kontrolowane łomotanie rumpla.
Morgon wstał i rozejrzał się szybko. Krzyk uwiązł mu w krtani. Na pokładzie nie było żywej duszy. Statek z napiętymi do granic wytrzymałości żaglami zanurkował gwałtownie w otwierającą się przed dziobem dolinę. Morgon zatoczył się i przytrzymał relingu. Z najwyższym trudem odzyskał równowagę. W sterówce, w której jeszcze niedawno kupcy przy świetle naftowej lampy przeglądali swoje dokumenty, panowały ciemności. Pośród zawodzącej wichury, szarpiącej żaglami i statkiem, Morgonowi mignął strzęp białej piany. Zaciskając mocno zęby, wyprostował się powoli. Pomimo lodowatego prysznica po plecach ciurkały mu strumyczki potu.
Ktoś uchylił z mozołem dociskaną przez wiatr pokrywę luku ładowni. W poszerzającej się szparze zalśniły w blasku księżyca włosy koloru pajęczyny. Morgon, czepiając się, czego tylko mógł, ruszył pod wiatr w tamtym kierunku.
— Czemu wszyscy pochowali się w ładowni?! — zawołał, starając się przekrzyczeć wycie wichury.
— Na dole nikogo nie ma! — odkrzyknął Deth. Morgon wybałuszył na niego oczy.
— Jak to?
Deth usiadł w otwartej zejściówce i położył dłoń na ramieniu Morgona. Ten dotyk oraz spojrzenie, jakim harfista omiótł szybko pokład, sprawiły, że Morgonowi ścisnęła się krtań.
— Dethu…
— Tak. — Harfista poprawił sobie przewieszoną przez ramię harfę. Brwi miał ściągnięte.
— Dethu, gdzie się podziali kupcy i marynarze? Przecież nie mogli… nie mogli zniknąć ot tak, jak kłaczki piany. Oni… Gdzie oni są? Wypadli za burtę?
— Jeśli nawet wypadli, to przedtem zdążyli postawić tyle żagli, żeby pociągnąć nas za sobą.
— To zwińmy je.
— Obawiam się — odparł Deth — że nie zdążymy. — Ledwie to powiedział, dziwne, ostre szarpnięcie wstrząsnęło statkiem i rzuciło ich w tył. Zwierzęta w ładowni zakwiczały z przerażenia; pokład zatrzeszczał i wybrzuszył się, jakby oddzierany od wręg przez jakąś niewidzialną siłę. Zerwana lina śmignęła nad głową Morgona; wokół nich jęczało i wypaczało się drewno.
— Stoimy w miejscu! — wrzasnął Morgon. — To otwarte morze, a my stoimy w miejscu!
Z dołu dobiegł ryk wody wdzierającej się do ładowni i podchodzącej kipielą pod pokład; statek przechylił się na burtę. Deth schwycił w ostatniej chwili Morgona, zsuwającego się w morze po powstałej nagle stromiźnie. Zalała ich szturmująca fala. Morgon Zakrztusił się zimną, gorzką wodą. Uczepiony oburącz nadgarstka Detha, podźwignął się z trudem na nogi i uchwycił kurczowo masztu, wplatając palce w olinowanie. Ślizgając się po przekrzywionym pokładzie, przybliżył usta do ucha harfisty i wrzasnął ochryple:
— Kim oni byli?!
Nie dosłyszał odpowiedzi harfisty, nawet jeśli ta padła. Sylwetka Detha rozpłynęła się w kaskadzie wody, która w tym momencie zwaliła się na pokład; maszt pękł z hukiem, który Morgon odczuł w kościach, i rozpięta na rei pasiasta płachta żagla obwieszona strzępami lin porwała go za sobą w morze.
3
Ocknął się, rzucony jak stary gałgan pośród zeschnięte, zaścielające pokotem brzeg wodorosty. Twarz miał całą w piasku, który zgrzytał mu między zębami. Uniósł głowę. Na jedno oko nic nie widział; drugim zobaczył jak przez mgłę sinobiałą plażę zarzuconą zielskiem i wyblakłymi na słońcu kawałkami drewna. Głowa znowu mu opadła. Zamknął oko i naraz ktoś go dotknął.
Drgnął. Czyjeś ręce przekręciły go na plecy. Spojrzał w lodowobłękitne ślepia białego kota. Kot położył uszy po sobie.
— Xel — rzucił ktoś ostrzegawczo.
Morgon chciał coś powiedzieć, ale z jego krtani dobył się tylko dziwny, chrapliwy dźwięk przypominający krakanie kruka.
— Ktoś ty? — zapytał głos. — Co ci się przydarzyło?
Spróbował odpowiedzieć, lecz dźwięki wydobywające się z jego ust nie układały się w słowa. Zmagając się z tym zjawiskiem, uświadomił sobie nagle, że nie ma w nim już nigdzie słów, z których mógłby formułować odpowiedzi.
— Kim jesteś?
Zamknął oczy. Cisza kręciła się w jego głowie niczym wir, wsysając go coraz to głębiej i głębiej w mrok.
Ocknął się ponownie, czując na wargach chłód słodkiej wody. Nie otwierając oczu, sięgnął po naczynie i pił łapczywie, dopóki nie rozpuściła się do końca skorupa morskiej soli zalegająca w ustach. Potem legł na wznak, wypuszczając z rąk pusty kubek. Chwile później uchylił powiekę zdrowego oka.
Obok niego, na klepisku małej izdebki, klęczał młody mężczyzna o prostych białych włosach i białych oczach. Ubrany był w obszerną, bogato haftowaną szatę, wytartą jednak i postrzępioną na szwach; dziwną, dumną twarz miał wychudzoną, policzki zapadnięte.
— Kim jesteś? — spytał, kiedy Morgon otworzył oczy. — Możesz już mówić?
Morgon rozchylił usta. Coś, co kiedyś wiedział, umknęło mu bezszelestnie niczym cofająca się fala. Zachłysnął się spazmatycznie powietrzem; wbił poduszki dłoni w oczodoły.
— Ostrożnie — powiedział mężczyzna, odsuwając mu ręce od twarzy. — Chyba uderzyłeś o coś głową; piasek zmieszany z krwią zalepił ci oko. — Przemył je delikatnie. — Widzę, że nie możesz sobie przypomnieć swojego imienia. Zmyło cię za burtę ze statku podczas tego nocnego sztormu? Jesteś z Ymris? Z Anuin? Z Isig? Jesteś kupcem? Jesteś z Hed? Z Lungold? A może jesteś rybakiem z Loor? — Nie doczekawszy się od Morgona odpowiedzi, pokręcił zafrasowany głową. — Głuchyś i niemy jak wydrążone złote jaja, które wykopałem na Wichrowej Równinie. Widzisz na to oko? — Morgon kiwnął głową. Mężczyzna usiadł w kucki i przyjrzał się bacznie jego twarzy, jakby spodziewał się odczytać z niej jego imię. Nagle ściągnął brwi i odgarnął Morgonowi z czoła kosmyki włosów pozlepianych morską solą. — Trzy gwiazdki — wykrztusił.