Morgon uniósł rękę i dotknął znamienia.
— Nawet tego nie pamiętasz — powiedział cicho i z niedowierzaniem mężczyzna. — Przybyłeś z morza z trzema gwiazdkami na czole, bez imienia, bez głosu, jak zwiastun z przeszłości… — Urwał, kiedy dłoń Morgona opadła na jego nadgarstek i zacisnęła się. Rozbitek chrząknął. — Ach, ja. Ja nazywam się Astrin Ymris — przedstawił się mężczyzna. A potem formalnie, z nutką goryczy dorzucił: — Jestem bratem i ziemdziedzicem Heureu, króla Ymris. — Wsunął ramię pod plecy Morgona. — Usiądź. Dam ci suche odzienie.
Ściągnął z Morgona porwaną, mokrą tunikę, obmył go z zasychającego już piasku i pomógł wdziać długą opończę z kapturem ze szlachetnej ciemnej tkaniny. Potem nazbierał chrustu i rozniecił ogień pod kociołkiem z zupą. Morgon nie doczekał, aż się zagrzeje. Usnął.
Obudził się o zmierzchu. Był sam w maleńkiej izdebce; usiadł na posłaniu i rozejrzał się. Niewiele stało tu sprzętów: ława, wielki stół zawalony dziwnymi przedmiotami, wysoki stołek, mata, na której spał. Przy wejściu leżały narzędzia: oskard, młot, dłuto, szczotka; wszystko to oblepione gliną. Morgon dźwignął się z posłania i podszedł do otwartych drzwi. Za progiem, jak okiem sięgnąć, aż po zachodni widnokrąg rozpościerała się rozległa, przemiatana wiatrem równina. W niewielkiej odległości od chatki majaczyły w gasnącym świetle dnia bezkształtne sylwetki obrobionych ludzką ręką kamieni. Od strony południowej, niczym granica pomiędzy krainami, ciągnęła się ciemna linia ogromnego boru. Wiatr od morza przemawiał niezrozumiałym, niespokojnym językiem. Przynosił zapach soli i nocy, i przez chwilę, kiedy się tak w niego wsłuchiwał, gdzieś w mrokach podświadomości zaczęły budzić się wspomnienia o ciemnościach, wodzie, zimnie, dzikim wichrze. Przytrzymał się framugi, żeby nie upaść. Ale ta chwila minęła i nie potrafił powiedzieć, co to było.
Odwrócił się. Na szerokim stole Astrina leżało mnóstwo dziwacznych przedmiotów. Zaciekawiony zaczął ich kolejno dotykać. Były tam kawałki potłuczonego, pięknie barwionego szkła, złota, skorupy misternie malowanych wyrobów garncarskich, kilka ogniw grubego, miedzianego łańcucha, przełamany flet z drewna inkrustowanego złotem. Jego wzrok przyciągnął kolorowy rozbłysk. Był to szlifowany szlachetny kamień wielkości jego dłoni. Kiedy wziął go w ręce i zaczął obracać, przepływały przezeń wszystkie barwy morza.
Usłyszawszy kroki, podniósł wzrok. Do izby wszedł Astrin z Xel u nogi i postawił przy palenisku ciężką, brudną torbę.
— Piękny, prawda? — powiedział, rozniecając ogień. — Znalazłem go u podnóża Wichrowej Wieży. Żaden z kupców, którym pokazywałem ten kamień, nie potrafił mi podać jego nazwy, poszedłem więc z nim do Isig, do samego Danana Isiga. Powiedział mi, że nigdy nie widział w tych górach podobnego kamienia ani nie zna poza sobą samym i swoim synem nikogo, kto potrafiłby go tak nieskazitelnie oszlifować. W dowód przyjaźni podarował mi Xel. Ja nie miałem niczego, co mógłbym mu dać w zamian, ale on powiedział, że podarowałem mu opowieść, a one bywają czasami bezcenne. — Astrin zajrzał do kociołka zawieszonego nad paleniskiem, a potem sięgnął po torbę i po nóż wiszący przy ognisku. — Xel upolowała dwa zające; przyrządzę je na wieczerzę… — Urwał i spojrzał na Morgona, który w tym momencie dotknął jego ramienia i wyjął mu z ręki nóż. — Potrafisz je oprawić? — Morgon kiwnął głową. — A więc pamiętasz, że to potrafisz. Czy przypominasz sobie coś jeszcze? Pomyśl. Spróbuj… — Urwał znowu na widok bezradności i rozterki, jakie odmalowały się na twarzy Morgona. — Nieważne. Z czasem wróci ci pamięć.
Astrin zamknął drzwi, bo na zewnątrz lunął deszcz, i w blasku bijącym od ognia zasiedli do wieczerzy. Astrin jadł w milczeniu, zatopiony w myślach, biała łowczyni, Xel, leżała zwinięta w kłębek u jego stóp. Skończywszy, wstał, otworzył drzwi, wyjrzał na ulewę, i znowu je zamknął. Kocica uniosła łeb i zamruczała. W ruchy Astrina wkradła się nerwowość; zaczął dotykać z roztargnieniem ksiąg, nie otwierając ich, łączyć jeden z drugim nie pasujące do siebie odłamki szkła, by zaraz odrzucić je z powrotem na stół. Twarz miał bez wyrazu, tak jakby nasłuchiwał czegoś pośród szumu deszczu. Morgon obserwował gospodarza, siedząc przy palenisku i przyciskając zimny kamień do rozciętej brwi. Bolała go głowa. Krążący po izbie Astrin zatrzymał się w końcu przed nim. Patrzył na Morgona z góry swoimi białymi, niesamowitymi oczami dopóty, dopóki ten nie odwrócił wzroku. Wtedy usiadł z westchnieniem obok.
— Jesteś tajemniczy jak Wichrowa Wieża — odezwał się niespodziewanie. Pięć lat już mija, jak zamieszkałem tu po wygnaniu z Caerweddin. Rozmawiam z Xel i ze starcem z Loor, od którego kupuję ryby, od czasu do czasu z kupcami i z Rorkiem, Wielkim Lordem Umberu, który odwiedza mnie co parę miesięcy. Za dnia chodzę do ruin wielkiego miasta Panów Ziemi na Wichrowej Równinie, by przeszukiwać je z czystej ciekawości. Nocami prowadzę poszukiwania w innych kierunkach, czasami szperam w księgach czarów, które nauczyłem się otwierać, czasami wyprawiam się pod osłoną ciemności nad morze, na północ od Loor. Zabieram ze sobą Xel i obserwujemy we dwójkę, jak w mrokach nocy na wybrzeżach Ymris coś wzrasta, coś, na co nie ma nazwy… Ale dzisiaj tam nie pójdę; przy tym wietrze morze będzie wzburzone, a poza tym Xel nie cierpi deszczu. — Zawiesił na chwilę głos. — Patrzysz na mnie tak, jakbyś rozumiał wszystko, co mówię. Ciekawe, jak masz na imię. Ciekawe… — Zamilkł i przypatrywał się badawczo Morgonowi.
Wstał tak samo raptownie, jak usiadł, i zdjął z półki grubą księgę, na okładce której widniało wytłoczone złoconymi literami imię: Aloil. Księga była opasana dwiema żelaznymi klamrami bez widocznego miejsca spojenia. Astrin dotknął ich, wymruczał pod nosem jakieś słowo i klamry się rozwarły. Spojrzał na Morgona, który podszedł tymczasem i stanął obok niego.
— Wiesz, kim był Aloil? — spytał. Morgon pokręcił głową, ale zaraz oczy mu zabłysły, bo przypomniał sobie to imię. Jednak Astrin, nie zauważając jego ożywienia, mówił dalej: — Większość ludzi o nim zapomniała. Był przez dziewięćset lat czarodziejem w służbie królów Ymris, a potem wyruszył do Lungold i słuch o nim zaginął. Zniknął siedemset lat temu z całą szkołą czarodziejów. Kupiłem tę księgę od pewnego kupca; dwa lata szukałem słowa, które ją otwiera. Część wierszy, które pisywał Aloil, dedykowana była czarodziejce Nun służącej królom Hel. Próbowałem otworzyć księgę jej imieniem, ale nie poskutkowało. Potem przypomniałem sobie, że spośród wszystkich świń ze stad Hel Nun upodobała sobie najbardziej jedną: gadającą świnię imieniem Hegdis-Noon — i to imię otworzyło księgę. — Położył opasłe tomisko na stole i zaczął je wertować.
— Gdzieś tu jest zaklęcie, które sprawiło, że przemówił głaz na Równinie Królewskich Ust. Znasz tę historię? Aloil rozgniewał się wielce na króla Galila Ymrisa, bo ten podczas oblężenia Caerweddin nie posłuchał jego rady i wskutek tego spalona została wieża Aloila. Tak więc Aloil sprawił, że głaz na równinie na północ od Caerweddin przemówił głosem tak donośnym, iż słyszeli go ludzie aż w Umber i Meremont. I ten głaz mówił tak przez osiem dni i nocy, recytując sekretne, bardzo nieudane próby poetyckie Galila. Stąd wzięła swoją nazwę równina. — Astrin podniósł wzrok na Morgona i widząc na jego wargach uśmiech, wyprostował się. — Od miesięcy tyle nie mówiłem. Xel nie potrafi się śmiać. Dzięki tobie przypominam sobie, że jestem człowiekiem. Zapominam o tym czasami. Dopiero, kiedy zjawia się tu Rork Umber, przypomina mi się, i to aż za dobrze, kim jestem. — Pochylił się znowu nad księgą i przewrócił stronicę. — O, jest. Jeśli dobrze odczytuję jego gryzmoły… — Zawiesił na chwilę głos i czytał. Morgon zaglądał mu przez ramię. W końcu Astrin odwrócił się do niego, wziął za ręce i powiedział cicho: — Pomyślałem sobie, że skoro to zaklęcie sprawiło, iż przemówił kamień, to może i na ciebie podziała. Niewiele parałem się ostatnio zaglądaniem w umysły; wchodziłem w umysł Xel i raz w umysł Rorka za jego przyzwoleniem. Jeśli się boisz, dam spokój. Ale może gdybym wszedł dostatecznie głęboko, znalazłbym tam twoje imię. Mam spróbować?