Выбрать главу

Morgon uniósł dłonie do ust i patrząc Astrinowi w oczy, kiwnął głową. Astrin odetchnął głęboko.

— Dobrze zatem. Siadaj. Siedź spokojnie. Pierwszy krok to upodobnić się do kamienia…

Morgon usiadł na stołku. Astrin stanął przed nim i jego sylwetka znieruchomiała na tle chybotliwych płomieni. Morgon poczuł dziwne przemieszczenie izby, tak jakby obraz tego samego pomieszczenia widziany przez kogoś innego nałożył się na to, co widział on, i powoli nabierał ostrości. Strzępy obcych myśli zatrzepotały w jego umyśle: równina, na którą patrzył, pysk Xel, skóry, które rozwiesił, by wyschły. A potem nie było już nic, tylko długotrwała ciemność i wycofywanie.

Astrin poruszył się, ogień odbijał się dziwnie w jego oczach.

— Nic tam nie było — wyszeptał. — Zupełnie jakbyś nie miał imienia. Nie zdołałem dotrzeć do miejsca, gdzie je przechowujesz i gdzie ukrywasz przed sobą swoją przeszłość. A zapuściłem się głęboko, bardzo głęboko…

Morgon wstał, położył mu dłonie na ramionach i potrząsnął lekko, nakazująco.

— Dobrze, spróbuję — powiedział Astrin. — Ale nie spotkałem jeszcze człowieka, który tak starannie ukrywałby się przed samym sobą. Istnieją zapewne inne zaklęcia; poszukam. Nie wiem tylko, dlaczego tak ci na tym zależy. To przecież esencja spokoju ducha nie mieć imienia, nie mieć wspomnień… Dobrze. Poszukam. Cierpliwości.

Nazajutrz o wschodzie słońca Morgon usłyszał krzątającego się po izbie Astrina i usiadł na posłaniu. Deszcz już nie padał; nad Wichrową Równiną wisiały porozrywane chmury. Zjedli śniadanie składające się z zimnego zająca, wina i chleba, potem zabrali narzędzia Astrina i z podążającą za nimi krok w krok Xel ruszyli przez równinę ku ruinom starożytnego miasta.

Był to labirynt spękanych kolumn, zburzonych murów, izb bez stropu, prowadzących donikąd schodów, strąconych na ziemię łuków, wszystko to zbudowane z gładkich, masywnych, kamiennych bloków we wszelkich odcieniach czerwieni, zieleni, złota, szarości i czerni, pociętych skrzącymi się żyłkami innych kolorów, które się w nie wtopiły. Szeroka aleja wyłożona jasnozłotymi kamiennymi płytami, spomiędzy których wyrastały kępki trawy, biegnąca przez miasto ze wschodu na zachód, urywała się przed jedyną nie naruszoną tutaj budowlą: wieżą, którą oplatały schody wznoszące się spiralnie od rozległej czarnej podstawy do małej, okrągłej, granatowej komory na szczycie. Morgon, kroczący u boku Astrina centralną aleją, na widok wieży zatrzymał się jak wryty.

— To Wieża Wichrów — powiedział Astrin. — Noga żadnego człowieka nie postała jeszcze na jej szczycie — nawet noga czarodzieja. Aloil próbował; przez siedem dni i nocy wspinał się po tych schodach i nie dotarł do ich końca. Ja również próbowałem, i to nie raz. Podejrzewam, że na szczycie musi się znajdować odpowiedź na pytania tak stare, że o nich zapomnieliśmy i już ich nie zadajemy. Kim byli Panowie Ziemi? Jaki straszny kataklizm zmiótł ich z powierzchni świata i zniszczył miasta? Bawię się na tych gruzach jak dziecko, znajdując to piękny kamień, to stłuczony talerz, i przez cały czas żyję nadzieją, że pewnego dnia znajdę klucz do tej tajemnicy, początek odpowiedzi… próbki tych wielkich kamieni również zaniosłem Dananowi Isigowi; powiedział, że nie zna na obszarze królestwa Najwyższego żadnego kamieniołomu, z którego takie kamienie mogłyby pochodzić. — Astrin dotknął ręki Morgona, by ściągnąć na siebie jego wzrok. — Gdybyś mnie szukał, będę tam, w tamtej komnacie bez dachu.

Pozostawiony samemu sobie Morgon podjął wędrówkę po opuszczonym, śpiewającym mieście. Zaglądał do sal bez stropów i do komnat bez ścian, kluczył między zwałami pokruszonych kamieni, które porastała wysoka trawa. Wiatry nadleciały niczym dzikie konie, wypełniły poświstem puste izby i pomknęły aleją ku spiralnej wieży, by zawodzić w jej tajemniczej komorze. Morgon, również przyciągany przez ogromną budowlę, ruszył w ślad za nimi. Postawił stopę na pierwszym stopniu i przyłożył na płask dłoń do granatowej ściany. Złote schody, pnąc się w górę, zakręcały łukiem i niknęły mu z oczu; wiatry popychały go jak dokazujące dzieci, przeciskały się obok niego. Morgon stał tak chwilę, a potem się odwrócił i powlókł szukać Astrina.

Przez resztę dnia pracował w milczeniu u boku Astrina w małej salce, której posadzka zapadła się pod ziemię. Rozkruszał w palcach grudki gleby, szukając w nich kawałków metalu, szkła, glinianych skorup. W pewnej chwili, kiedy zaczerpnął pełną garść wilgotnej, czarnej ziemi, w nozdrza uderzył go jej silny, przyjemny zapach, i coś w nim drgnęło. Ogarnęła go dziwna tęsknota i poczucie swojskości. Z ust bezwiednie wydobył mu się nieartykułowany pomruk. Astrin obejrzał się.

— O co chodzi? Znalazłeś coś?

Morgon wypuścił ziemię z dłoni i pokręcił głową. W krtani, nie wiedzieć czemu, wzbierał mu szloch.

Kiedy wieczorem wracali do domu ze znaleziskami owiniętymi pieczołowicie w starą szmatę, Astrin powiedział:

— Byłeś dzisiaj taki spokojny. Może odpowiada ci praca w milczeniu w tych zapomnianych ruinach. I przyjmowałeś moje zachowanie z takim stoicyzmem, jakbyś nie pamiętał, jacy są na co dzień zwyczajni ludzie… — Zawiesił na chwilę głos, a potem podjął powoli, jakby coś mu się przypomniało: — Nie zawsze byłem sam. Wychowywałem się z Heureu i synami Wielkich Lordów naszego ojca w Caerweddin, w pięknym, gwarnym domu, który Galii Ymris wzniósł z kamieni Panów Ziemi. Byliśmy wtedy z Heureu nierozłączni. Potem się pokłóciliśmy. — Przechwytując pytające spojrzenie Morgona, wzruszył ramionami. — To bez różnicy. Ja nigdy nie wrócę do Caerweddin, a Heureu nigdy nie zjawi się tutaj. Po prostu zapomniałem już, że kiedyś nie byłem samotny. Łatwo się zapomina.

Tego wieczoru, po kolacji, Astrin wyszedł, zostawiając Morgona w chacie samego. Morgon czekał cierpliwie, oczyszczając z ziemi skorupy glinianych naczyń, które znaleźli. Po zachodzie słońca zerwał się wiatr; wciskał się w szpary między belkami i szarpał małą chatką, tak jakby chciał ją wyrwać z korzeniami. Morgon, zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością Astrina, otworzył drzwi, by wyjrzeć na zewnątrz; wicher wyrwał mu je z ręki. Zatrzasnęły się z hukiem.

Wiatr w końcu ucichł i na zalanej księżycową poświatą Wichrowej Równinie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Morgon dorzucił drew do ognia, sporządził prowizoryczną pochodnię z gałęzi dębu i przyświecając nią sobie, wyszedł przed chatę. Zza węgła dobiegł go ciężki oddech i dziwne szuranie, jakby ktoś wlókł się, powłócząc nogami. Zajrzał tam i zobaczył skulonego pod ścianą Astrina.

— Nic mi nie jest — wymamrotał Astrin, kiedy Morgon, wbiwszy pochodnię w ziemię, podbiegł, żeby mu pomóc. W świetle padającym z okna jego twarz miała kolor mgły. Morgon zarzucił sobie ramię Astrina na szyję i na wpół niosąc, na wpół wlokąc, zaciągnął go do chaty. Astrin opadł ciężko na posłanie. Dłonie miał starte do żywego mięsa, a mokre, splątane włosy lepiły mu się do czaszki. Spomiędzy palców prawej dłoni, którą trzymał się za bok, sączyła się krew. Morgon chrząknął poruszony. Astrin legł na wznak i dłoń uciskająca ranę zsunęła się na prześcieradło.