— Nie rób tego — wyszeptał, kiedy Morgon zaczął rwać mu ubranie na szwach. — Krucho u mnie z odzieniem… Zobaczył mnie pierwszy, ale go zabiłem. Wpadł do morza i musiałem nurkować za nim między głazami, bo inaczej by go znaleźli. Pogrzebałem go w piasku… Nie znajdą go. On był z… był z wodorostów, piany i pereł, a jego miecz z ciemności i srebrnej wody. Ukąsił mnie i odleciał jak ptak. Gdyby Xel mnie nie ostrzegła, już bym nie żył. Gdybym się nie odwrócił… — Jego twarz wykrzywił grymas bólu, kiedy Morgon dotknął zwilżoną szmatką rany w boku. Potem leżał już cicho i zaciskając zęby i powieki, poddawał się cierpliwie zabiegom Morgona, który przemywał mu delikatnie i opatrywał płytką ranę. Następnie wypił podgrzane przez Morgona wino i nareszcie przestał dygotać. Legł znowu na wznak. — Dziękuję ci. Xel… bardzo ci dziękuję. Wpuść Xel, kiedy wróci.
Zasnął. Wyczerpany, spał nieruchomo jak głaz. Obudził się tylko raz, przed brzaskiem, kiedy pod drzwiami zamiauczała Xel, i Morgon, który całą noc czuwał przy palenisku, wstał i otworzył sponiewieranej, przemoczonej łowczyni.
Nazajutrz Astrin nawet nie wspomniał o wypadkach poprzedniej nocy. Ruchy miał usztywnione, twarz ściągniętą, minę kwaśną. Oczy łagodniały mu tylko w chwilach, kiedy napotkały zaniepokojone spojrzenie niemego Morgona. Cały dzień przesiedzieli w chacie. Astrin, niczym węszące zwierzę, wertował księgi czarodziejów; Morgon, pełen pytań, których nie potrafił wyartykułować, usiłował doprowadzić do stanu używalności porwaną szatę Astrina.
W końcu, przed samym zachodem słońca, Astrin otrząsnął się wreszcie z ponurego nastroju. Z ciężkim westchnieniem zatrzasnął księgę, której klamry same się natychmiast zasklepiły, i zapatrzony w równinę powiedział:
— Należałoby powiadomić Heureu. — Plasnął otwartymi dłońmi w okładkę księgi i zacisnął je w pięści. — Nie — wyszeptał. — Niech sam przejrzy na oczy. On włada tym krajem. Niech pokaże, że jest tego godzien. Pięć lat temu wygnał mnie z Caerweddin za to, że mówiłem prawdę; dlaczego miałbym tam teraz wracać? Morgon, zerkający na niego od paleniska, przy którym biedził się z igłą i nicią, chrząknął pytająco. Astrin, trzymając się ręką za bok, podszedł do paleniska, by dorzucić drew do ognia. Uczyniwszy to, położył dłoń na ramieniu Morgona.
— Rad jestem, że byłeś tu wczoraj wieczorem. Jeśli będę mógł ci się jakoś odwdzięczyć, z pewnością to zrobię.
Przez jakiś czas nie wychodził wieczorami z chaty. Za dnia Morgon pracował u jego boku w ruinach miasta; w długie, ciche wieczory próbował dopasowywać do siebie skorupy glinianych naczyń i kawałki szkła, Astrin zaś studiował księgi. Czasami polowali z Xel w dzikiej dąbrowie kawałek na południe od chaty. Las ten zaczynał się nad brzegiem morza i ciągnął daleko na zachód, poza granice Ymris.
Pewnego razu, kiedy szli po miękkim kobiercu suchych dębowych liści, Astrin powiedział:
— Powinienem zprowadzić cię do Caithnard. To tylko dzień drogi na południe tą puszczą. Może ktoś cię tam zna.
Ale Morgon spojrzał na niego obojętnie, tak jakby nazwa Caithnard z niczym mu się nie kojarzyła, i Astrin więcej o tym nie wspominał.
Kilka dni później, w kącie komnaty, w której prowadzili poszukiwania, Morgon natrafił na odłamki szkła barwionego pięknie na kolory czerwony i purpurowy. Zabrał te fragmenty do chaty Astrina, oczyścił z ziemi i obejrzał. Następnego dnia lało jak z cebra; nie mogli wyjść. W małej chatce pachniało wilgocią i dymem z ogniska. Xel krążyła bez celu po izbie, pomrukując z pretensją na Astrina siedzącego nad księgą zaklęć, której nie potrafił otworzyć. Morgon mozolił się nad dopasowywaniem znalezionych fragmentów szkła, które próbował poskładać w całość.
— Cicho bądź, Xel — burknął w pewnej chwili Astrin. — Skończyły mi się słowa. Yrth był najpotężniejszym z czarodziejów, którzy nastali po Założycielu, i aż za dobrze zamknął tę księgę.
Morgon poderwał głowę i chrząknął dziwnie, a potem odwrócił się, wyciągnął z ognia płonący patyczek i zdmuchnął z niego płomień. „Potrzebna ci jego harfa”, napisał zwęglonym końcem na blacie stołu.
Obserwujący go Astrin zsunął się gwałtownie ze stołka. Stanął nad Morgonem i zajrzał mu przez ramię.
— Co mi potrzebne? Bazgrzesz jak Aloil. A, jego harfa. — Zacisnął dłoń na ramieniu Morgona. — Tak. Może masz rację. Mógł zamknąć tę księgę sekwencją dźwięków wygrywanych na harfie, którą wykonał… albo na basowej strunie, która, jak powiadają, jest kruszącą bronią. Ale skąd ja ją wezmę? Wiesz, gdzie jej szukać?
Morgon pokręcił głową. Wypuścił patyczek z palców i patrzył na niego, jakby się spodziewał, że ten lada chwila zacznie sam pisać. W końcu odwrócił głowę i napotkał wzrok Astrina. Astrin otworzył szybko jedną z ksiąg Aloila i wcisnął Morgonowi w rękę pióro.
— Kto i komu zapłacił za swój kształt bliznami na rękach? — zapytał.
Morgon zaczął pisać powoli na marginesie jednego z zaklęć Aloila rozwiązanie starożytnej osterlandzkiej zagadki i komentarz do niego. Kiedy skończył, Astrin gwizdnął przez zęby.
— A więc studiowałeś w Caithnard. Na tamtejszy uniwersytet nie przyjęto nigdy niemowy… wiem to; sam spędziłem tam rok. Pamiętasz to? Przypominasz sobie cokolwiek?
Morgon patrzył na niego przez chwilę, a potem wstał tak gwałtownie, że przewróciła się ława; chciał ruszyć do drzwi, ale Astrin go przytrzymał.
— Zaczekaj. Zmierzch już zapada. Jeśli się wstrzymasz, pójdę z tobą jutro do Caithnard. Sam mam kilka pytań, które chcę zadać Mistrzom.
Nazajutrz wstali przed brzaskiem. W dach bębnił cicho kapuśniaczek. O wschodzie słońca przestało padać. Zostawili Xel drzemiącą przy palenisku, a sami pomaszerowali przez mokrą trawiastą równinę na południe, ku granicy Ymris. Słońce wyglądało raz po raz spoza deszczowych chmur, które dryfowały niczym statki nad szarym morzem. Wkroczyli do lasu. Wiatr buszował w koronach drzew, strącając z gałęzi resztki mokrych liści. Kierowali się ku drodze kupców, która biegła przez całe Ymris i dalej, łącząc starożytne miasto Lungold z Caithnard.
— Do południa powinniśmy dotrzeć do drogi — powiedział Astrin.
Morgon chrząknął w odpowiedzi. Nie zwracając uwagi, że kraj jego długiej szaty nasiąka rosą, szedł zapatrzony przed siebie, zupełnie jakby poprzez niezliczone pnie drzew widział nie znane sobie miasto. Na gałęziach siedziały kruki; kpiąco brzmiało mu w uszach ich ochrypłe krakanie. W pewnej chwili usłyszał głosy; byli to dwaj jeźdźcy, kupcy, sądząc po wypchanych jukach. Spłoszyli swoim śmiechem stado ptaków z pobliskiego drzewa. Zatrzymali się przed Morgonem i Astrinem. Jeden z nich skłonił się dwornie.
— Witaj lordzie Astrinie — powiedział. — Daleko odszedłeś od swojego domu. — Zaczął rozsupływać juki. — Wiozę pismo od Mathoma z An do Heureu Ymrisa, dotyczące… chyba… człowieka, który wygrał koronę Pevena. A prawdę mówiąc, to mam tu pisma do połowy ziemwładców królestwa. Zamierzałem zatrzymać się u ciebie i przekazać ci je. Astrin ściągnął siwe brwi.
— Przecież wiesz, że od pięciu lat nie widuję się z Heureu — odparł chłodno.
Na twarzy kupca, potężnego rudowłosego mężczyzny z blizną na policzku, pojawiło się zafrasowanie.
— O? Bo widzisz, kłopot w tym, że w Meremont wsiadam na statek, a więc nie będę przejeżdżał przez Caerweddin. — Wsunął rękę do juków. — Chciałem cię prosić, żebyś dostarczył mu to pismo.
Błysnął srebrzyście miecz wyrwany z juków. Koń pod kupcem spłoszył się i lśniąca klinga śmignęła ze świstem tuż przed twarzą Astrina, rozcinając rękaw szaty Morgona, który odruchowo wyciągnął ramię, by sparować uderzenie. Morgon, niewiele myśląc, ucapił kupca za nadgarstek, zanim ten zdążył unieść miecz do następnego cięcia. Drugi kupiec spiął swojego wierzchowca i ciął Morgona na odlew pod odsłoniętą pachę.