Astrin zasłonił przedramieniem oczy. Morgon, wodzący zdumionym wzrokiem po twarzach obecnych, słysząc swoje imię, ale go nie rozpoznając, wydał nieartykułowany dźwięk. Kupiec żachnął się.
— Posłuchajcie go tylko. Pięć tygodni temu mówił. Kiedy widziałem go tu ostatnio, leżał, bełkocząc na tamtym barłogu, krew lała mu się z boku, a lord Astrin stał w progu ze skrwawionym mieczem w ręce i groził mi śmiercią. Już dobrze — dorzucił uspokajająco, spoglądając na Morgona. — Teraz jesteś bezpieczny.
Morgon wziął głęboki oddech, podniósł misę, którą z takim mozołem poskładali, i rozbił ją o stół. Spojrzeli na niego zdumieni. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć z siebie głosu. Usiadł i zakrył sobie rękami usta.
Astrin postąpił krok w jego stronę i zatrzymał się.
— On nie przetrwa drogi do Caerweddin — powiedział do Rorka. — Rana ledwie się zasklepiła. Rorku, chyba nie wierzysz… Znalazłem go na plaży niemego, bezimiennego… Chyba nie wierzysz, że wyrządziłem mu krzywdę.
— Nie wierzę — odparł Rork. — Ale skąd w takim razie wzięła się ta rana?
— Prowadziłem go do Caithnard w nadziei, że zostanie rozpoznany przez Mistrzów. Po drodze natknęliśmy się na dwóch kupców, którzy usiłowali nas zabić. Położyłem ich trupem. A potem, ledwie wróciłem do domu z półżywym księciem Hed, do moich drzwi zastukał ten tutaj kupiec. Czy to dziwne, że nie okazałem ci gościnności?
Kupiec ściągnął czapkę i podrapał się po głowie.
— Nie — przyznał. — Ale mogłeś mnie chociaż wysłuchać, panie. Kim byli tamci kupcy? Od pięćdziesięciu lat nie zdarzył się wśród nas renegat. Dbamy o to, bo zależy nam na opinii.
— Nie mam pojęcia, kim byli. Zostawiłem ich ciała w lesie, niedaleko skraju. Znajdziecie je, idąc stąd prosto na południe, w kierunku drogi kupców.
Rork dał znak głową żołnierzom.
— Sprawdźcie. Niech kupiec jedzie z wami. — I zwracając się do Astrina, dodał: — A ty się zbieraj. Przyprowadziłem z Umber dwa wierzchowce i konia jucznego.
— Rorku. — W białych oczach pojawiło się błaganie. — Czy to konieczne? Powiedziałem ci, jak było; książę Hed nie mówi, ale potrafi pisać i zaświadczy za mnie przed tobą i harfistą Najwyższego. Nie chcę stawać przed Heureu; w niczym nie zawiniłem.
Rork westchnął.
— Ale ja zawinię, jeśli cię ze sobą nie przywiodę. Połowa Wielkich Lordów Ymris zgromadzona w Caerweddin słyszała o incydencie i czeka na wyjaśnienia. Masz białe włosy i białe oczy, grzebiesz się w starożytnych kamieniach i w księgach czarów; od pięciu lat nie widziano cię w Caerweddin i wszyscy tam uważają, że rzeczywiście mogłeś oszaleć i dopuścić się tego, co opowiadał kupiec.
— Tobie uwierzą.
— Niekoniecznie.
— Ale harfiście Najwyższego na pewno uwierzą. Rork przysiadł na stołku i potarł palcami oczy.
— Proszę cię, Astrinie. Wracaj ze mną do Caerweddin.
— Po co?
Rork przygarbił się.
— To nie takie proste — odezwał się cichym, spokojnym głosem harfista Najwyższego. — Najwyższy wydał nakaz aresztowania ciebie i jeśli nie wytłumaczysz się przed Heureu Ymrisem, będziesz się musiał tłumaczyć przed Najwyższym.
Astrin położył dłonie na płask na blacie zasypanym okruchami szkła.
— Z czego? — Patrzył harfiście w oczy. — Najwyższy z pewnością wiedział, że książę Hed tu jest. Z czego miałbym się przed nim tłumaczyć?
— Nie mogę się wypowiadać w imieniu Najwyższego. Mogę cię tylko ostrzec, tak jak mi kazano. Karą za nieposłuszeństwo jest śmierć.
Astrin, wpatrując się w odłamki szkła na stole, usiadł powoli. Siedział tak przez chwilę, a potem dotknął ręki Morgona.
— Masz na imię Morgon. Nikt ci jeszcze tego nie powiedział. — I spoglądając na Rorka, dodał: — Muszę spakować swoje księgi; pomożesz mi?
Żołnierze i kupiec wrócili po godzinie. Kupiec miał dziwną minę, mgliście odpowiadał na pytania Rorka.
— Rozpoznałeś ich?
— Jednego tak. Chyba. Ale…
— Wiesz, jak się nazywa? Możesz coś o nim powiedzieć?
— No… Tak. Chyba. Ale… — Kupiec potrząsnął głową, twarz miał ściągniętą. Nie zsiadł nawet z konia, tak jakby nie chciał przebywać ani chwili dłużej niż to konieczne w tym odludnym, dzikim zakątku Ymris. Rork, chyba podzielający to odczucie, odwrócił się.
— Ruszajmy. Przed zmrokiem musimy dotrzeć do Umber. I… — Spojrzał w górę, bo w tym momencie samotna łza deszczu spadła mu na twarz. — Droga do Caerweddin nie będzie łatwa.
Dzikiej Xel nie mogli zabrać do Caerweddin; siedziała na progu i odprowadzała ich zaciekawionym wzrokiem. Jechali przez równinę, kierując się na wschód. Chmury za ruinami starożytnego miasta ciemniały, wiatr harcował w trawie niczym jakaś niewidzialna, zabłąkana armia. O dziwo, deszcz lunął dopiero pod wieczór, kiedy przeprawili się przez rzekę na północnym skraju równiny i dotarli do drogi prowadzącej przez poszarpane wzgórza i zielone lasy Umber do siedziby Rorka.
Przenocowali tam w wielkim domostwie wzniesionym z czerwonych i brązowych kamieni, pochodzących ze wzgórz, w którego wielkiej sali zebrali się chyba wszyscy pomniejsi lordowie Umber. Morgon, znający tylko ciszę chaty Astrina, czuł się nieswojo wśród gwaru męskich głosów rozprawiających o wojnie, wśród kobiet traktujących go z onieśmielającą dwornością i opowiadających mu o krainie, której nie znał. Na duchu podnosiła go tylko obojętna na to wszystko twarz Astrina i harfista, który pod koniec wieczerzy zaczął grać, wypełniając okopcone kamienne ściany sali dźwiękami przypominającymi mu spokój przemiatanej wichrami równiny. W nocy, leżąc samotnie w komnacie wielkiej jak cała chata Astrina, wsłuchiwał się w zawodzenie wiatru za oknem i rozmyślał o swoim imieniu.
Opuścili Umber o świcie. Pośród czarnych, nagich sadów kłębiła się i perliła poranna mgła. Ta mgła przeszła potem w mżawkę, która towarzyszyła im przez całą drogę z Umber do Caerweddin. Morgon jechał skulony, czując, jak wilgoć przenika go do szpiku kości. Znosił to obojętnie, wybiegając myślami naprzód pod wpływem jakiejś dziwnej siły mającej swe źródło w mrokach jego niewiedzy. W pewnej chwili dostał ataku kaszlu i poczuł piekący ból w na pół zagojonej ranie w boku. Ściągnął ostro cugle. Harfista Najwyższego położył mu dłoń na ramieniu. Spoglądając w jego nieruchome, surowe oblicze, Morgon drgnął i wstrzymał oddech; wydało mu się, że dobrze je zna, ale trwało to tylko chwilę. Zaraz potem podjechał do nich zasępiony Astrin i powiedział krótko:
— Dojeżdżamy.
Starożytny dwór królów Ymris wznosił się nad morzem, u ujścia rzeki Thul, która wypływa z jednego z siedmiu jezior Lungold na zachodzie i przecina całe Ymris. Na głębokich wodach rzeki stały na kotwicy statki kupieckie; w ujściu cumowała niczym stado kolorowych ptaków flota statków o szkarłatno-złotych żaglach Ymris. Kiedy przejeżdżali przez most, posłaniec, który ich dostrzegł z dala, wbiegł szybko przez otwartą bramę w murach. Za tymi murami, na wzgórzu, stał dwór zbudowany przez Galila Ymrisa. Jego dumny fronton, skrzydła i wieże ożywiały piękne barwne wzory z kolorowych kamieni Panów Ziemi.
Przejechali przez bramę i wspięli się brukowaną drogą biegnącą lekko pod górę. Otwarto przed nimi grube dębowe wrota w drugim pierścieniu murów: wjechali na dziedziniec i zsiedli z koni. Słudzy odebrali od nich wierzchowce i zarzucili im na ramiona ciężkie, futrzane płaszcze. Ruszyli w milczeniu przez rozległy podwórzec, deszcz rosił im twarze.