Выбрать главу

— Nie może być — rozległ się zduszony szept Rorka. — Nie może być…

Jakieś poruszenie w otwartych drzwiach przyciągnęło wzrok Morgona. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Heureu i Rork obejrzeli się nań, słysząc nieartykułowany skrzek, który dobył się z jego ściśniętej, obolałej krtani.

— Heureu.

Król odwrócił się na pięcie. W progu stał Astrin. Na chwilę wszyscy zamarli; pierwszy ochłonął Heureu.

— Uważaj — wykrztusił. — Nie mam twojego daru jasnowidzenia. Mogę was pomylić.

— Heureu, spójrz! — wyrzucił z siebie Rork. Postać, którą trzymał na czubku miecza, znikała. Na ich oczach rozpływała się w powietrzu jak dym i po chwili już jej nie było, a w kierunku Astrina wyprysnął lotem strzały biały ptak.

Astrin poderwał w górę ręce, by osłonić twarz, ale było już za późno. Krzyknęli równocześnie, on i ptak. Astrin dociskając dłońmi oczy, zatoczył się. Morgon był przy nim pierwszy. Podtrzymał przyjaciela. Spomiędzy zaciśniętych palców jednej z dłoni, którymi Astrin, zasłaniał oczy, sączyła się krew. Rozległ się ogłuszający brzęk; przez wytłuczoną przez ptaka szybę w oknie, poświstując na ostrych szpikulcach szkła, do komnaty wdarł się wiatr.

Do Astrina podskoczył Heureu. Mrucząc coś łagodnie, niezrozumiale, odciągnął mu dłoń od oka i jęknął.

— Sprowadź tu Anoth — rzucił ostro do bladego jak kreda pachołka, który gapił się na nich z korytarza.

— Chciałem wyjechać, ale nie potrafiłem — powiedział roztrzęsionym głosem Astrin. Osunął się na posadzkę i legł na niej, opierając głowę o ramię klęczącego przy nim Heureu. Oczy miał zamknięte. — Zawróciłem do komnaty Morgona w nadziei, że cię tam jeszcze zastanę, i idąc korytarzem, zobaczyłem… zobaczyłem wchodzącego tutaj siebie samego. I na ten widok zrobiłem coś, czego nigdy dotąd nie udało mi się dokonać. Przywołałem cię poprzez te kamienne mury… wysłałem zew czarodzieja bezpośrednio do twojego umysłu. I czekałem. Trudne to było, ale chciałeś dowodu.

— Wiem. Leż spokojnie. Dokonałeś… — Heureu urwał i znieruchomiał. Krew odpływała mu powoli z twarzy. — Dawno temu — wyszeptał. — Biały ptak. — Urwał znowu i pochylił się nisko nad Astrinem. Zastygli tak w milczeniu. Po chwili Heureu powziął chyba jakąś decyzję, bo zerwał się gwałtownie z klęczek; Rork chwycił go za ramię.

— Heureu.

Król odtrącił niecierpliwym ruchem jego rękę i ruszył szybko długim, pustym korytarzem. Morgon zamknął oczy. W chwilę potem do komnaty wbiegła zdyszana, zaaferowana lady Anoth, by opatrzyć Astrinowi oko. Rork pomógł mu wstać. Morgon odwrócił się, podszedł do okna i dotknął ostrej krawędzi wytłuczonej szyby. Przed oczyma stanęły mu ruiny miasta na Równinie Królewskich Ust, kamienie rozrzucone niczym kości jakiegoś bezimiennego olbrzyma.

Ubrał się i zszedł po schodach do sali audiencyjnej. Blask bijący od ognia padał na gwiazdki osadzone w ramie harfy. Wziął ją w ręce, zarzucił na ramię wysadzany klejnotami pas. Słysząc za sobą kroki, odwrócił się. Harfista Najwyższego wyciągnął rękę i dotknął gwiazdek. Jego włosy miały w blasku ognia kolor pajęczyny.

— Byłem tam, kiedy Yrth robił tę harfę — powiedział cicho. — Słyszałem pierwszą pieśń, jaką na niej zagrano…

Przeniósł rękę na ramię Morgona i uścisnął je lekko. Morgon przestał dygotać.

— Chcę stąd odejść — powiedział.

— Poproszę króla, żeby dał ci statek i eskortę. Płyń na Hed.

— Nie wracam na Hed. Udaję się do góry Erlenstar. — Gwiazdki, kiedy na nie spojrzał, wydały mu się odbiciem jego własnej twarzy. — Mogę sobie nic nie robić z tych zamachów na moje życie. Mogę sobie wmawiać, że nie jestem niczego ciekaw. Mogę sobie lekceważyć fakt, że gdzieś tam we mnie tkwi człowiek, którego imienia nie znam. Ale nie godzi mi się przymykać oczu na to, że gwiazdki na mym czole mogą stanowić śmiertelne zagrożenie dla tych, których kocham. Idę więc do góry Erlenstar zapytać Najwyższego, co to wszystko ma znaczyć.

Harfista milczał; twarz miał nieprzeniknioną.

— Wybierasz się tam morzem?

— Nie. Jeszcze mi życie miłe.

— Zbyt późna to pora roku, by ruszać na północ. To będzie długa, samotna, niebezpieczna podróż; czeka cię wiele miesięcy poza Hed.

— Próbujesz mnie zniechęcić? — spytał ze zdziwieniem Morgon.

Dłoń spoczywająca na jego ramieniu zacisnęła się lekko.

— Od trzech lat nie byłem na górze Erlenstar i chociaż to wbrew instrukcjom, jakie dostałem od Najwyższego, chciałbym wrócić do domu. Mogę się do ciebie przyłączyć?

Morgon spuścił głowę i dotknął harfy. Trącone lekko struny rozbrzmiały cichym, niepewnym akordem, jakby próbował je, przygotowując się do wykonania jakiejś wspaniałej pieśni.

— Dziękuję. Ale czy nie obawiasz się podróżować z człowiekiem, za którym kroczy śmierć?

— Nie, jeśli ten człowiek niesie harfę Harfisty z Lungold.

Wyruszyli nazajutrz o świtaniu, zachowując jak najdalej idącą dyskrecję. O ich odjeździe wiedzieli tylko Heureu i na wpół oślepiony ziemdziedzic Ymris. Podążali Równiną Królewskich Ust na północ, ich długie poranne cienie ślizgały się po bezładnie porozrzucanych głazach. Mewa krążąca w górze wydała pojedynczy krzyk, który w zimnym powietrzu zabrzmiał jak wyzwanie, a potem odleciała na południe, ku rzędowi smukłych okrętów wojennych o niebieskich żaglach, które szykiem torowym wychodziły z Thul w morze.

5

Podróżowali przez Ymris bez pośpiechu, bowiem Morgon nie czuł się jeszcze w pełni sił. Unikali wielkich siedzib lordów Ymris i zatrzymywali się na noclegi w małych wioskach zaszytych w szachownicach pól uprawnych albo wciśniętych w zakola rzek. Deth płacił za gościnę grą na harfie. Zziębnięty Morgon, siorbiąc w milczeniu gorącą polewkę, którą częstowały go wszędzie kobiety, obserwował utrudzonych kmieci i niesforną dziatwę, jak zastygają w bezruchu, zasłuchani w piękne dźwięki po mistrzowsku wydobywane z harfy przez Detha, oraz w jego szkolony głos. Grał im wszystko, o co poprosili, każdą pieśń, balladę, każdy taniec; a czasami ktoś przynosił własną harfę, harfę przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie, i opowiadał ciekawą historię instrumentu albo nieudolnie próbował zagrać na nim jakąś pieśń, a wtedy Deth, wysłuchawszy kilku taktów, natychmiast ją podchwytywał. Morgon wpatrywał się w tę twarz pochyloną nad harfą z polerowanego dębu, twarz, której wieku nie sposób było określić, i gdzieś w zakamarkach podświadomości odczuwał znajome łaskotanie niesfomułowanego jeszcze pytania.

Na kamienistych polach i pośród niskich nadgranicznych wzgórz Marcher, gdzie ziemia była nieurodzajna, a wiosek albo zagród można było szukać ze świecą, obozowali po raz pierwszy pod gołym niebem. Zatrzymali się pod trzema dębami rosnącymi nad wąskim strumykiem. Niebo było ciemnoniebieskie. Chylące się ku zachodowi słońce prześwitywało czerwienią spomiędzy zarytych w ziemię skałek i złociło porastającą wzgórza trawę. Rozniecający ognisko Morgon oderwał się na chwilę od swojego zajęcia i rozejrzał. Dziki, pofałdowany teren odbiegał ku starym, zmurszałym pagórkom, których łyse, gładkie kontury przywodziły na myśl drzemiących starców.

— Nigdy jeszcze nie byłem na takim pustkowiu — mruknął refleksyjnie.

Deth, wypakowujący chleb, ser, wino, jabłka i orzechy, w które zaopatrzył ich jeden z wieśniaków, uśmiechnął się.

— Poczekaj, aż zobaczysz przełęcz Isig. Ta kraina w porównaniu z nią to sielanka.