— Jest ogromna. Gdybym podróżował tyle czasu w prostej linii przez Hed, od tygodnia szedłbym już dnem oceanu. — Dorzucił do ogniska gałązkę i patrzył, jak płomyki liżą jej zeschłe liście. Gorączka wreszcie go opuściła, myśli miał jasne, wróciła mu ciekawość świata, rozkoszował się zimnym wiatrem i barwami. Deth podał mu bukłak z winem; pociągnął zdrowy łyk. Rozpalający się ogień migotał w przejrzystym powietrzu niczym strzęp drogocennej, nieznanej tkaniny.
— Wypadałoby napisać do Raederle — mruknął Morgan.
Po raz pierwszy od opuszczenia Caithnard wypowiedział jej imię. Kolorowe okruchy wspomnień zlały się w długie, powiewne, ogniste włosy, dłonie połyskujące złotem i bursztynem, bursztynowe oczy. Wrzucił do ognia jeszcze jedną gałązkę i poczuł na sobie wzrok harfisty. Usiadł i opierając się plecami o pień drzewa, sięgnął znowu po bukłak.
— Do Eliarda też. Kupcy pewnie tyle mu naopowiadają, że osiwieje ze zmartwienia, zanim dotrze do niego mój list. Nigdy by mi nie wybaczył, gdybym zginął podczas tej podróży.
— Jeśli ominiemy Herun, to pierwszy list będziesz mógł wysłać dopiero z Osterlandu — odezwał się Deth.
— Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć. — Morgon oddał harfiście bukłak i odkroił sobie plaster sera; spojrzał znowu w ognisko. — Po śmierci ojca tak się do siebie z Eliardem i Tristan zbliżyliśmy, że czasami nawet śniło nam się to samo… Jako ziemdziedzic byłem z ojcem bardzo związany. Czułem, jak umiera. Nie wiedziałem w jaki sposób, dlaczego ani gdzie; po prostu czułem, jak uchodzi z niego życie. A w chwili, kiedy skonał, zobaczyłem każdy liść, każde nowo posadzone nasiono i wiedziałem już, że ziemiowładztwo przeszło na mnie… — Pochylił się w przód, sięgając po chleb. — Sam nie wiem, po co ci o tym mówię. Słyszałeś pewnie setki takich opowieści.
— O przejmowaniu ziemiowładztwa? Nie. Ale z tego, co mimo wszystko słyszałem, wynika, że przejmowanie ziemiowładztwa w innych krainach nie przebiega tak łagodnie. Mathom z An opowiadał mi kiedyś o rozmaitych obwarowaniach, o których ziemwładcy An muszą bez przerwy pamiętać: o obwarowaniu związanym z księgami zaklęć Madir, o obwarowaniu związanym z pradawnymi, buntowniczymi lordami Hel, którzy spoczywają w mogiłach, o obwarowaniu wiążącym się z uwięzionym w wieży Pevenem.
— Słyszałem o tym od Rooda — powiedział Morgon. — Ciekawym, czy Mathom uwolni teraz Pevena, skoro ten nie ma już korony, ponieważ ją od niego wygrałem. Bo korona Pevena spoczywa na dnie morza, należałoby raczej rzec — dorzucił z przekąsem.
— Wątpię. Król nie może ot tak sobie łamać nałożonych nań obwarowań. Ani ślubów, które złożył.
Morgon, odrywający właśnie kawał chleba od bochenka, poczuł, jak na twarz wypływa mu rumieniec.
— Chyba tak — powiedział nieśmiało, zerkając spod oka na harfistę. — Ale nie poproszę Raederle o rękę, dopóki nie będę miał pewności, że nie tylko ślub złożony przez ojca każe jej przyjąć moje oświadczyny. To jej wybór, nie Mathoma, a ona może nie chce mieszkać na Hed. Przy najbliższej sposobności napiszę do niej, że za jakiś czas, jeśli tylko skłonna będzie zaczekać, zjawię się tam. — Odgryzł kęs chleba z serem i spytał: — Ile czasu zajmie nam droga do góry Erlenstar?
— Do góry Isig dotrzemy przed zimą, za jakieś sześć tygodni. Jeśli jednak wcześniej w Isig spadnie śnieg, będziemy może musieli zaczekać tam do wiosny.
— Nie byłoby prędzej, gdybyśmy obeszli Herun od zachodu i pomaszerowali do góry Erlenstar przez dzikie bezdroża, zamiast przez Przełęcz?
— Tylnymi drzwiami do Erlenstar? Musiałbyś być półwilkiem, by przetrwać teraz na bezdrożach. Tylko kilka razy w życiu szedłem tą trasą, i to nigdy o tej porze roku.
Morgon oparł głowę o pień.
— Parę dni temu — powiedział — kiedy wróciła mi jasność myślenia, dotarło do mnie, że bez ciebie nie wiedziałbym nawet, w którą stronę się kierować. Znasz te tereny, jakbyś przemierzał je z tysiąc razy.
— Może i tak było. Straciłem rachubę. — Deth podsycił ogień; strzelające w górę płomienie odbiły się w jego spokojnych oczach. Słońce już zaszło; poruszane wiatrem liście szeleściły nad ich głowami w nieznanym języku.
— Od jak dawna służysz Najwyższemu? — spytał nagle Morgon.
— Kiedy umarł Tirunedeth, opuściłem Herun i wtedy Najwyższy wezwał mnie do góry Erlenstar.
— Sześćset lat… Co robiłeś wcześniej?
— Grałem na harfie, podróżowałem… — Deth zamilkł, oczy mu płonęły; po chwili, jakby z ociąganiem, podjął: — Studiowałem przez czas jakiś w Caithnard. Ale nie chciałem się uczyć i odszedłem stamtąd po otrzymaniu Czerni.
Morgon uniósł do ust bukłak, ale zaraz opuścił go z powrotem, nie popijając.
— Nie wiedziałem, że jesteś Mistrzem. Jak brzmiało twoje imię? — Ledwie zadał to pytanie, rumieniec znowu wypłynął mu na twarz. Dorzucił czym prędzej: — Wybacz. Zapomniałem, że w niektóre sprawy nie powinienem wtykać nosa, chociaż mnie interesują.
— Morgonie… — Deth urwał. Jedli przez chwilę w milczeniu, potem Deth sięgnął po pudło z harfą i wyjął z niego instrument. Przesunął lekko kciukiem po strunach. — Czy próbowałeś już grać na swojej harfie?
Morgon uśmiechnął się.
— Nie. Nie mam odwagi.
— Spróbuj.
Morgon wyjął harfę z lekkiego, skórzanego futerału, który dał mu Heureu. Piękno błyszczącej złotej inkrustacji, kościanobiałych księżyców i polerowanego drewna odebrały mu na chwilę mowę. Deth szarpnął najwyższą strunę swojej harfy; Morgon zrobił to samo, trącona przez niego struna wydała identyczny dźwięk. Deth prowadził go powoli, nuta po nucie, połyskliwym szeregiem strun. Oba instrumenty były idealnie dostrojone. Tylko dwa razy ich dźwięki lekko się rozjechały i za każdym Deth przerywał, by nastroić swoją harfę.
Kiedy Morgon dotknął ostatniej, najniższej struny, Deth powiedział:
— Do tej nie mogę się dostroić, bo takiej u siebie nie mam.
Morgon cofnął szybko rękę. Niebo nad nimi było czarne; wiatr ucichł. Blask ogniska wyławiał z mroku ciemne, poskręcane konary dębów, pod którymi siedzieli.
— Jak to możliwe, żeby po tylu latach, pomimo że wyrzuciło ją na brzeg morze, pozostawała wciąż nastrojona? — spytał z niedowierzaniem.
— Yrth własnym głosem uwięził w tych strunach swoisty dźwięk — odparł Deth. — Nie ma piękniejszej harfy w całym królestwie Najwyższego.
— I ani ty, ani ja nie możemy na niej zagrać. — Wzrok Morgona spoczął na harfie Detha. W blasku ognia lśniła jej jasna, rzeźbiona rama. Instrument nie miał żadnych metalowych okuć, nie był wysadzany klejnotami, jego dębowe elementy zdobił tylko delikatny wzór. — Sam robiłeś tę harfę?
Deth uśmiechnął się zaskoczony.
— Tak. — Przesunął palcem po rzeźbionej linii i wyraz jego twarzy nagle się zmienił. — Wykonałem ją w młodości, według moich standardów, po latach gry na rozmaitych harfach. Wycinałem jej elementy z ymrisowego dębu — po nocach, przy ogniskach, na odległych pustkowiach, gdzie nie słychać było niczyjego głosu, prócz mego własnego. Na każdym elemencie rzeźbiłem motywy liści, kwiatów, ptaków, które widziałem podczas wędrówek. Przez trzy miesiące szukałem w An strun. Znalazłem w końcu, kupiłem je za swojego konia. Pochodziły z pękniętej harfy Ustina z Aum, który umarł ze zgryzoty, kiedy Aum zostało podbite. Jej struny dostrojone były do jego smutku, a jej rama pękła jak serce właściciela. Założyłem je do mojej harfy i jedna po drugiej na nowo nastroiłem. Przywróciłem im radość.
Morgon wziął głęboki oddech. Spuścił głowę, by ukryć twarz przed harfistą. Siedział tak długo, milcząc, i Deth czekał cierpliwie, podsycając od czasu do czasu ogień, a wtedy iskry strzelały w górę, niczym gwiazdy. W końcu Morgon uniósł głowę.