Выбрать главу

— Dlaczego Yrth osadził w harfie te gwiazdki?

— Zrobił ją dla ciebie. Morgon potrząsnął głową.

— Wtedy nikt jeszcze nie mógł o mnie wiedzieć. Nikt.

— Kto to wie — mruknął cicho Deth. — W każdym razie, ujrzawszy cię na Hed, od razu pomyślałem o tej harfie; jej gwiazdki i gwiazdki na twoim czole pasują do siebie jak zagadka i odpowiedź.

— Kto więc… — Morgon urwał, głos mu drżał. Oparł się o pień, ukrywając twarz w cieniu. — Choć bardzo bym chciał, to nie mogę przymykać na to wszystko oczu, i nic z tego nie rozumiem, choć bardzo się staram zrozumieć. Jestem Mistrzem Zagadek. Dlaczego na nic się tu zdaje moja wiedza? Dlaczego Yrth w swoich pracach nie wspomniał nigdy o żadnych gwiazdkach? Kto podąża za mną krok w krok, kryjąc się w mroku, i skąd się wziął? Dlaczego sami czarodzieje nic nie wiedzieli o tych gwiazdkach, chociaż wyzwalają one taką gwałtowną reakcję u tych dziwnych, potężnych istot. Przez całą zimę szukaliśmy w Caithnard z Mistrzem Ohmem odwołań do tych gwiazdek w historii, poezjii legendach i pieśniach królestwa. Sam Yrth, pisząc o tym, jak pracował w Isig nad tą harfą, nie wspomina nic o gwiazdkach. A wszak przez nie zginęli moi rodzice, Astrin stracił oko, a mnie trzy razy omal nie zabito. Tak mało w tym sensu, że czasami wydaje mi się, iż próbuję zrozumieć sen, tylko że żaden sen nie mógłby być tak śmiertelnie niebezpieczny. Dethu, ja boję się nawet Przystąpić do rozwikływania tego wszystkiego.

Deth wrzucił w ogień gałąź i fala światła wyłowiła twarz Morgona z cienia.

— Kim był Sol z Isig i dlaczego umarł? Morgon odwrócił wzrok.

— Sol był synem Danana Isiga. Pewnego dnia kupcy ścigali go chodnikami kopalni pod górą Isig, by zrabować mu bezcenny klejnot. Sol dobiegł do kamiennych wrót na samym dnie Isig, wrót, za którymi spoczywały strach i smutek, starsze nawet od Isig. Wrót tych nie otwierał jeszcze żaden człowiek i on też nie potrafił się na to zdobyć z obawy przed tym, co czai się za nimi w ciemnościach. Takiego niezdecydowanego dopadli go prześladowcy i tam zginął.

— A komentarz?

— Lepiej podążać przed siebie w nieznane niż zawracać ku niechybnej śmierci. — Morgon zamilkł. Wciąż odwracał wzrok. Sięgnął po harfę i przebiegając palcami po strunach, wydobył z niej melodię spokojnej ballady z Hed.

— „Miłość Hover i Bird”… — mruknął Deth, usłyszawszy pierwsze tony. — Potrafisz to zaśpiewać?

— Znam wszystkie jedenaście zwrotek. Ale nie potrafię tego zagrać na tej…

— Spójrz. — Deth wziął swoją harfę. — Kiedy podchodzisz do czegoś z otwartym umysłem, dłońmi i sercem, nie ma już w tobie miejsca na strach.

Nauczył Morgona akordów i zmiany tonacji na wspaniałej harfie; grali do późnej nocy, dźwięki harf ulatywały w noc niczym trzepoczące skrzydłami stada ptaków.

Spędzili w Ymris jeszcze jedną noc, a potem przeprawili się przez zwietrzałe wzgórza i skierowali na wschód, by obejść bokiem niskie góry, za którymi rozciągały się równiny i pagórki Herun. Zaczęły znowu padać jesienne deszcze, monotonne, uporczywe. Posuwali się dzikim krajem w milczeniu, zakapturzeni, opatuleni w obszerne opończe, pod którymi chowali zabezpieczone skórzanymi futerałami harfy. Na nocleg szukali w miarę suchych miejsc. Zdarzyło się, że spali w płytkich skalnych pieczarach, innym razem w gęstym lesie. Ogniska nie chciały się palić, dymiły na wietrze i słocie. Kiedy deszcz ustawał, Deth grał Morgonowi pieśni, których ten nigdy jeszcze nie słyszał, pieśni z Isig, z Herun, z Osterlandu i z dworu Najwyższego. Morgon próbował mu wtórować na własnej harfie, szukał odpowiedniej tonacji, fałszował, by nagle podchwycić nutę, i dźwięki obu harf stapiały się na chwilę, po czym rozbrzmiewały pięknie jednym głosem, dopóki Morgon znowu się nie zgubił i skofundowany nie przerwał gry. Deth uśmiechał się wtedy. I muzyka obu harf dotarła jakoś do uszu morgoli z dworu w głębi Herun.

Pewnego razu jechali jak dzień długi w strugach deszczu przez skalistą krainę. Na biwak zatrzymali się późnym wieczorem. Kiedy z nieba przestało mżyć, zmęczeni rozpalili małe ognisko, posilili się i wsunęli w wilgotne śpiwory. Ziemia była usiana kamieniami. Morgon budził się raz po raz, by wymacać pod śpiworem i odrzucić uwierający go kamień. Przyśniła mu się bezkresna bezludna kraina skąpana w nie ustającym deszczu, przez którego szum słychać było niespieszny stukot końskich kopyt. Zmienił pozycję i znowu jakiś kamyk wraził mu się w plecy. Otworzył oczy. W mdłej, pomarańczowej poświacie węgielków jarzących się jeszcze w ognisku dostrzegł jakąś postać pochyloną nad Dethem i przystawiającą mu do serca grot włóczni.

Morgonowi zaschło w ustach. Wymacał obok kamień wielkości pięści i uniósłszy się gwałtownie na łokciu, cisnął nim w intruza. Dał się słyszeć głuchy odgłos uderzenia, któremu towarzyszył cichy jęk, i postać zniknęła. Deth obudził się. Usiadł, spoglądając półprzytomnie na Morgona, ale zanim zdążył coś powiedzieć, z ciemności nadleciał rzucony celnie kamień. Morgon, trafiony w łokieć, na którym się podpierał, opadł na posłanie.

— Czy musimy obrzucać się jak dzieci kamulcami? — rozległ się poirytowany głos.

— Lyra! — zawołał Deth.

Morgon uniósł głowę. Do ogniska zbliżyła się czternasto-, może piętnastoletnia dziewczynka. Pogrzebała patykiem w żarze, a kiedy strzeliły z niego małe płomyczki, podsyciła ogień garścią suchych gałązek. Ubrana była w gruby, luźny płaszcz koloru płomieni; ciemne włosy miała zaplecione w gruby warkocz zwinięty w kok na czubku głowy. Skończywszy, wyprostowała się. Jedną rękę trzymała tak, jakby ta ją bolała, w drugiej dzierżyła jesionowe drzewce lekkiej włóczni ze srebrnym grotem. Morgon usiadł. Dziewczynka natychmiast przeniosła na niego wzrok i zamierzyła się włócznią.

— Mało ci?

— Kim jesteś? — wykrztusił Morgon.

— Lyraluthuin, córka morgoli Herun. A tyś pewnie Morgon, książę Hed. Kazano nam sprowadzić cię przed oblicze morgoli.

— W środku nocy? — zdumiał się Morgon. — Wam? — dorzucił, kiedy dotarł do niego w pełni sens słów dziewczynki.

Dziewczynka uniosła rękę, w ciemnościach zakotłowało się i w jednej chwili obozowisko otoczyły barwnym pierścieniem młode kobiety w długich, jasnych i bogato wyszywanych płaszczach. Pierścień ten najeżony był połyskującymi grotami włóczni. Morgon, przecierając oczy, gapił się na napastniczki zbaraniałym wzrokiem. Rzucił pytające spojrzenie Dethowi, ale ten tylko pokręcił głową.

— Nie. Gdyby to była pułapka zastawiona przez Eriel, już byś nie żył.

— Nie znam żadnej Eriel — podchwyciła Lyra. Z jej głosu Zniknęło już rozdrażnienie; był teraz swobodny, pewny siebie. — I to nie jest pułapka. To zaproszenie.

— Osobliwe macie tu formy zaproszeń — zauważył Morgon. — Byłbym wielce zaszczycony, poznając morgolę Herun, ale tak się składa, że niestety nie mam w tej chwili czasu. Musimy dotrzeć do góry Isig przed pierwszymi śniegami.

— Rozumiem. Wolisz wjechać do Miasta Korony jak na władcę przystało, czy może przerzucony przez siodło konia jak worek ziarna?

Morgon przyglądał się jej przez chwilę.

— Co to za powitanie? Gdyby morgola przybyła kiedykolwiek na Hed, z pewnością nie witano by jej…

— Kamieniami? Pierwszy we mnie rzuciłeś.

— Stałaś nad Dethem z włócznią w ręku! Miałem cię najpierw zapytać o zamiary?