Выбрать главу

Względem Polimorfów opisanych w „Trylogii Hed” dużo mówić nie chcę, bo zepsułbym przyjemność, zdradzając za wiele. Powołam się zatem na autorytety (jak Peter Nicholls, dla przykładu), według których tak zgrabnie, sensownie i ciekawie skonstruowanych i tak logicznie użytych w intrydze Odmieńców, jak u McKillip, nie ma w całej fantasy i SF razem wziętych. Ze zdaniem tym zgadzam się w całej, jak to mówią — rozciągłości.

* * *

Pytana o to, dlaczego pisze fantasy, Patricia McKillip zwykła odpowiadać parafrazą słynnego responsu bodajże Hillary'ego, zdobywcy Mount Everestu. Pytany, dlaczego wspina się na Everest, Hillary odpowiedział: „Because it's there” (Bo jest). Odpowiedź w rzeczy samej równie dowcipna i wyszukana, co dokładna i wyczerpująca — a wiem, co mówię, mnie też pytają, i też nie znam innej odpowiedzi.

Piszę, mówi o sobie Patricia McKillip (w „Faces of Fantasy”), bo nie mam innego usprawiedliwienia dla mojej wyobraźni. A wyobraźnia, dodaje, to złotooki potwór, który nigdy nie zasypia. Potwór ten, by nie chudł i nie zanikał, musi być karmiony — a jego pokarmem są codzienność i szeroka gama emocji. Potwora wyobraźni nie można ignorować, lekceważony robi się jeszcze bardziej agresywny, hałaśliwy, dręczący, jak te dziwne stuki pod maską samochodu — zbyt denerwujące, by je ignorować, zbyt groźne, by je lekceważyć. Ale gdy złotookiego potwora zadowolić, gdy go ugłaskać, wówczas potwór śni na jawie i śniąc, tka kolorowy gobelin opowieści. Układa jigsaw puzzle, rebus, szaradę.

Zagadkę.

Nie wszyscy z nas, kończy Patricia Ann McKillip, mogą śnić na jawie. Ale ci, którzy mogą, po prostu nie mają innego wyjścia.

W przypadku Patricii Ann McKillip — pozwolę sobie dodać — to bardzo dobrze. I tak trzymać.

Andrzej Sapkowski

Dla Carol

pierwszych jedenaście rozdziałów

1

Morgon spotkał harfistę Najwyższego pewnego jesiennego dnia, kiedy do Tol na sezonową wymianę towarów zawinęły statki kupieckie. Pewien chłopiec dostrzegł w oddali wydęte wiatrem, pasiaste czerwono-niebiesko-zielone żagle baryłkowatych statków lawirujących między rybackimi łodziami, i przybiegł brzegiem z Tol do Akren, do domu Morgona, księcia Hed. Zdyszanym głosem przekazał od progu wieść, przerywając toczącą się tam dyskusję, po czym klapnął ciężko na ławę przy jednym ze stołów, od których wstała już większość biesiadników, i jął zaspokajać głód tym, co pozostało tam ze śniadania. Książę Hed, który dnia poprzedniego pomagał przy załadunku dwóch wozów beczkami z przeznaczonym na wymianę piwem — dotąd zresztą odczuwał skutki przeforsowania — powiódł przekrwionymi oczyma po stołach i krzyknął na swoją siostrę.

— No dobrze, Morgonie — podjął Harl Stone, jeden z jego kmieci, mężczyzna z szopą siwych niczym młyński kamień włosów, posturą przywodzący na myśl wór ziarna. — Ale co z tym białym bykiem z Aum, którego podobno chciałeś? Z winem można się wstrzymać…

— A co — odparował Morgon — z ziarnem, które zalega jeszcze w stodole Wyndona Amory'ego na wschodzie Hed? Ktoś musi je zwieźć do Tol. Kupcy już są. Dlaczego nic tutaj nie jest robione na czas?

— Piwo załadowaliśmy — przypomniał mu złośliwie jego brat, jasnooki Eliard.

— Wielki wyczyn. Gdzie ta Tristan? Tristan!

— Czego! — dobiegło zza jego pleców gniewne warknięcie Tristan z Hed. Stała tam, przytrzymując palcami końce czarnych, nie zaplecionych do końca warkoczy.

— Kupmy teraz wino, a z bykiem wstrzymajmy się do następnej wiosny — wyrwał się Cannon Master, rówieśnik i towarzysz zabaw Morgona. — Kończy nam się heruńskie wino; nie wiem, czy go starczy do końca zimy.

Tu, wlepiając wzrok w Tristan, wtrącił się Eliard:

— Jak ja bym chciał nie mieć nic innego do roboty, tylko siedzieć całe ranki, pleść sobie warkocze i przemywać liczko maślanką.

— Byłbyś przynajmniej czysty. A tak śmierdzisz piwskiem. Wszyscy nim śmierdzicie. I kto tu tyle błocka naniósł? Cała podłoga powalana.

Spojrzeli jak jeden mąż pod nogi. Jeszcze przed rokiem Tristan była chuderlawym dziewczątkiem, które, pogwizdując przez zęby, biegało na bosaka po okalających pola murkach. Ostatnio zaś przesiadywała godzinami przed zwierciadłem, popatrując wilkiem na swoje w nim odbicie i na każdego, kto jej się pod oczy nawinął. Teraz przeniosła to wilcze spojrzenie z Eliarda na Morgona.

— Czego się na mnie wydzierasz?! Książę Hed przymknął powieki.

— Przepraszam po stokroć. Wybacz, że cię zawołałem. Chodziło mi tylko o to, żebyś posprzątała ze stołów, zmieniła obrusy, napełniła dzbany mlekiem i winem, kazała tym w kuchni przygotować nowe misy z mięsiwem, serem, owocami i warzywami, zaplotła do końca warkocze, wzuła buty i starła z podłogi błoto. Kupcy będą tu niebawem.

— Och, Morgonie… — zaintonowała płaczliwie Tristan.

Ale Morgon zwracał się już do Eliarda:

— A ty jedź na wschód Hed i powiedz Wyndonowi, żeby czyni prędzej zwoził swoje ziarno do Tol.

— Morgonie, toż to dzień drogi!

— Wiem. Ruszaj więc.

Trójka zarumienionych ze wzburzenia dzieci Athola z Hed i Spring Oakland stała naprzeciwko siebie bez ruchu, a kmiecie Morgona przyglądali się im z nie skrywanym rozbawieniem. Choć byli rodzeństwem, próżno by doszukiwać się u nich podobieństwa. Tristan swoje niesforne, czarne włosy i małą trójkątną twarz odziedziczyła po matce. Eliard, dwa lata młodszy od Morgona, był grubej kości, miał szerokie bary i puszyste jasne włosy Athola. Morgon z włosów i oczu koloru piwa przypominał babkę, smukłą, dumną kobietę z południa Hed, córkę Lathe Wolda, którą pamiętali jeszcze starzy ludzie. Potrafiła patrzeć na człowieka tak, jak teraz Morgon na Eliarda, obojętnie niczym lis zerkający z kupy kurzego pierza. W końcu Eliard wydął policzki jak miechy i westchnął.

— Gdybym miał konia z An, to na wieczerzę byłbym z powrotem.

— Ja pojadę — zaoferował się Cannon Master, rumieniąc się.

— Nie, ja pojadę — zaperzył się Eliard.

— Nie. Chcę… dawno już się nie widziałem z Arin Amory. Ja pojadę. — Cannon Master zerknął błagalnie na Morgona.

— Jak chcesz — burknął Morgon. — Nie zapomnij tylko, po co tam jedziesz. Ty, Eliardzie, pomożesz w Tol przy załadunku. Grimie, ty będziesz przy mnie podczas wymiany. Kiedy ostatnim razem sam dobijałem targu, o mało nie dałem trzech pociągowych koni za harfę bez strun.

— Jeśli tobie marzy się harfa — podchwycił Eliard — to ja chcę konia z An.

— A ja trochę szatek z Herun — wtrąciła Tristan. — Muszę je mieć, Morgonie. W pomarańczowym kolorze. Potrzebne mi też cienkie igły i para trzewiczków z Isig, i trochę srebrnych guzików, i…

— Myślisz, że co rośnie na naszych polach? — wpadł jej w słowo Morgon.

— Wiem, co rośnie na naszych polach. Wiem też, co od sześciu miesięcy omiatam dookoła pod twoim łóżkiem. Albo ją noś, albo sprzedaj. Tak się już zakurzyła, że nie widać, jakiego koloru są klejnoty.

W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Tristan założyła ręce na piersi. Wypuszczone z palców warkocze rozplotły się. Patrzyła na Morgona, zadzierając wyzywająco bródkę, ale w jej oczach czaił się cień niepewności. Eliard rozdziawił usta, ale zamknął je zaraz tak energicznie, że szczęknęły zęby.

— Jakie klejnoty?

— W koronie — wyjaśniła Tristan. — Bo to korona. Widziałam podobną na obrazku w jednej z ksiąg Morgona. Królowie je noszą.