— Jak? Rybacy z Tol co rano wypływają w morze i nigdy nie znaleźli tam niczego poza rybami. Nie jestem wcale pewien, czy kmiecie z Hed zdają sobie sprawę z istnienia czegokolwiek poza wyspą — nawet z istnienia Najwyższego. Ze wszystkich sześciu królestw tylko Hed nie miała nigdy na usługach czarodziejów — nie było tam dla nich nic do roboty. Raz złożył na wyspie wizytę czarodziej Talies i stwierdził, że nie nadaje się ona do zamieszkania; nie miała historii, nie miała poezji, nic tam nikogo nie interesowało. Pokój na Hed przekazywany jest z władcy na władcę jak ziemiowładztwo; jest zakorzeniony w glebie Hed i jeśli ten pokój ma zostać zakłócony, to ja do tego ręki nie przyłożę. Niech to robi Najwyższy.
— Ale przecież… — zaczęła Lyra.
— Gdybym przywiózł na Hed broń i kazał się zbroić jej mieszkańcom, to patrzyliby na mnie jak na obcego — i mieliby rację: byłbym obcym na własnej ziemi. Broń jak choroba stoczyłaby wszystkie życiodajne korzenie Hed. I gdybym uczynił to bez zezwolenia Najwyższego, ten mógłby mi odebrać ziemiowładztwo.
Lyra ściągnęła ciemne brwi.
— Nie rozumiem — powtórzyła. — Ymris wciąż walczy samo ze sobą; An, Aum i Hel mają za sobą straszliwe wojny. Dawni lordowie Herun też skakali sobie do gardeł; dlaczego Hed jest taka inna? Dlaczego Najwyższego miałoby interesować, czy jest tam broń, czy jej nie ma?
— Tak się po prostu rozwijała. W Latach Osadnictwa ustanowiła własne prawa i te prawa obowiązują księcia Hed. Nie ma tam się o co bić; nie ma bogactw, nie ma wielkich połaci ziemi, nie znajdziesz tam potęgi ani żadnej tajemnicy, po prostu żyzna ziemia uprawna i dobry klimat na skrawku lądu tak małym, że nie skusił nawet królów An w czasach podbojów. Mieszkańcy znaleźli władców, którzy chcieli utrzymać pokój, i ich pragnienie życia w pokoju wrosło w tę ziemię głęboko jak korzenie drzewa. Mam je we krwi. Żeby to w sobie zmienić, musiałbym zmienić imię…
Lyra milczała. Nie spuszczała spojrzenia ciemnych oczu z jego twarzy. Morgon upił łyk wina i odstawiając czarkę, poczuł na ramieniu dotyk dłoni dziewczyny.
— No dobrze, skoro nie chcesz sam zadbać o swoje bezpieczeństwo, pojadę z tobą i będę cię broniła — powiedziała. — Nikt ze straży morgoli nie potrafi tego lepiej ode mnie, nikt w całym Herun. — Przeniosła wzrok na El. — Pozwolisz?
— Nie — odparł Morgon.
— Wątpisz w moje umiejętności? — Ujęła nóż za ostrze. — Widzisz tamtą linę w drugim końcu sali? Tę, na której wisi pochodnia?
— Lyro, proszę cię — mruknęła morgola — nie wywołuj tu pożaru.
— Matko, chcę mu tylko pokazać…
— Wierzę ci — wpadł jej w słowo Morgon. Wziął dziewczynę za rękę, w której trzymała nóż. Palce miała wysmukłe i ciepłe. Poruszyły się w jego uścisku niczym spłoszone ptaszki i niespodziewanie spłynęło nań coś, o czym w ciągu tych długich, trudnych tygodni prawie zapomniał. — Dziękuję ci — powiedział, usiłując zapanować nad głosem. — Ale gdybyś w mej obronie raniła kogoś albo zabiła, nie wybaczyłbym sobie tego do końca życia. Moją jedyną nadzieją jest podróżować możliwe najszybciej i jak najmniej rzucać się w oczy; czyniąc tak, będę bezpieczny.
Dostrzegł w jej oczach iskierkę zwątpienia, ale odkładając nóż, powiedziała tylko:
— Jak chcesz, ale w tym domu będę cię chroniła. I nawet ty nie możesz mi tego zabronić.
Po kolacji Deth znowu zaczął grać morgoli — słodkie pieśni bez słów ze starożytnego dworu An, ballady z Ymris i Osterlandu. Kiedy skończył, w sali zaległa cisza, oprócz ich czworga nie było już w niej nikogo; dopalały się świece w świecznikach. Morgola podniosła się z ociąganiem.
— Późno już — powiedziała. — Uzupełnię wasze zapasy żywności, żebyście nie musieli się zatrzymywać w Osterlandzie. Powiedzcie mi tylko rano, czego wam trzeba.
— Dziękujemy — mruknął Deth, przewieszając sobie harfę przez ramię. Przez chwilę patrzył na morgolę w milczeniu, potem się uśmiechnął. — Chcę zostać — dodał cicho. — Wrócę.
— Wiem.
Zagmatwanym labiryntem korytarzy odprowadziła ich do komnaty. Czekały tam już na nich wino i ciepłe koce; na kominku płonął ogień, wydzielając czystą, nieuchwytną woń.
— Mogę zostawić ci kilka listów do wysłania poprzez kupców? — spytał Morgon, kiedy El miała już wychodzić. — Brat nie ma pojęcia, gdzie się podziewam.
— Naturalnie. Przyślę ci zaraz przez kogoś papier i atrament. A czy ja mogę cię o coś prosić? Chciałabym obejrzeć twoją harfę.
Morgon wyjął harfę z pokrowca i wręczył ją morgoli. Obracała instrument w rękach, dotykając gwiazdek, misternej złotej inkrustacji, białych księżyców.
— Tak — powiedziała cicho. — Chyba ją poznaję. Deth opowiadał mi kiedyś o harfie Yrtha i kiedy jakiś kupiec przyszedł z nią zeszłego roku do mojego domu, od razu wiedziałam, że to robota Yrtha — była to zaklęta harfa, harfa o niemych strunach. Bardzo chciałam ją kupić, ale nie była na sprzedaż. Kupiec tłumaczył, że obiecał ją jakiemuś człowiekowi z Caithnard.
— Jakiemu człowiekowi?
— Tego nie powiedział. Czemu pytasz? Morgonie, czy powiedziałam coś, co sprawiło ci przykrość?
Morgon odetchnął głęboko.
— Cóż, widzisz, mój ojciec… podobno zeszłej wiosny mój ojciec, tuż przed śmiercią, kupił dla mnie tę harfę w Caithnard. A może pamiętasz, jak ten kupiec wyglądał, albo znasz jego imię… ?
— Rozumiem. — Morgola ścisnęła go lekko za ramię.
— Rozumiem, Dobrze, dowiem się jego imienia. Dobranoc.
Po wyjściu morgoli w drzwiach stanęła Lyra w krótkiej, ciemnej tunice. Stała plecami do nich, wyprostowana, trzymając w ręku włócznię. Zjawiła się służka z papierem, piórami i woskiem; Morgon usiadł przed kominkiem i zapatrzył się w płomienie, atrament zasychał na czubku pióra.
— Co ja mam jej powiedzieć? — wymruczał w końcu, a potem pochylił się nad kartką i zaczął powoli pisać.
Napisał list do Raederle, krótki liścik do Eliarda, zapieczętował je i odchylił się na poduszki. Znowu zapatrzył się w tańczące płomienie, nie zwracając uwagi na Detha, który sortował i układał ich rzeczy. W końcu otrząsnął się z zadumy i spojrzał na harfistę.
— Dethu… czy ty znałeś Ghisteslwchlohma?
Deth znieruchomiał. Dopiero po chwili sięgnął po śpiwór.
— Rozmawiałem z nim tylko dwa razy — powiedział, nie podnosząc na Morgona wzroku — a i to krótko. Był wtedy w Lungold, w czasach sprzed zniknięcia czarodziejów, nieosiągalną, czczoną postacią.
— Czy podejrzewałeś choćby przez chwilę, że Mistrz Ohm może być Założycielem Lungold?
— Nie miałem podstaw do takich podejrzeń. Morgon dorzucił polano do ognia; zakołysały się cienie pod sufitem.
— Zastanawiam się — mruknął — dlaczego morgola nie potrafiła przebić się wzrokiem przez Ohma? Nie wiem, z jakiej krainy pochodzi; kto wie, czy nie urodził się, tak jak Rood, z jakąś domieszką czarów we krwi… Nigdy jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, gdzie się urodził. Był po prostu Mistrzem Ohmem i odnosiło się wrażenie, iż jest w Caithnard od zawsze. Gdyby El powiedziała mu, że wzięła go za Ghisteslwchlohma, pewnie by się roześmiał… z tym, że nigdy nie widziałem, by się śmiał. Tyle czasu upłynęło od zniszczenia Lungold; od tamtej pory czarodzieje zachowują grobowe milczenie. Niemożliwe, żeby któryś z nich jeszcze żył. — Morgon zamilkł. Przekręcił się na bok i zamknął oczy. Po chwili usłyszał ciche, marzycielskie dźwięki harfy Detha i odpłynął w sen.
Obudziła go pieśń wykonywana przez innego harfistę. Ta muzyka oplatała go jak sieć, zaciskała się wokół niego powoli, ale zdecydowanie, w rytm jego tętna; ulotne, dzikie nuty szarpały materię myśli niczym stado maleńkich, ogarniętych paniką ptaszków. Chciał się poruszyć, ale jakiś ciężar dociskał mu ręce i piersi. Otworzył usta, żeby zawołać Detha; dźwięk, który się z nich wydobył, znowu przypominał krakanie czarnego kruka.