Выбрать главу

Otworzył oczy i stwierdził, że spał z otwartymi. Otworzył je znowu i nie zobaczył nic prócz ciemności pod powiekami. Przerażenie ścisnęło mu gardło, jeszcze bardziej płosząc tamte ptaszki w umyśle. Zebrał wszystkie siły, by się wybudzić. Wydało mu się, że płynie ku upragnionej jawie przez wielkie, oleiste fale ciemności i snu. I w końcu usłyszał głos harfisty, a uchyliwszy powieki, zobaczył żarzące się mdło oczy dogasających na kominku polan.

Głos był schrypnięty, głęboki i słowo za słowem omotywał go koszmarem.

Niech uschnie twój głos, jak usychają korzenie twej ziemi. Niech zwolni krew w żyłach twych, niech płynie wolno, ospale, jak rzeki Hed. Niech splączą się twe myśli, jak plącze się zeschnięta winorośl, pękająca z trzaskiem pod stopą. Niech usycha twoje życie, jak usycha późna kukurydza…

Morgon otworzył oczy. Ciemność i czerwone, dyszące węgielki wirowały przez chwilę wokół, a potem ciemność uniosła go niczym fala pływowa, ogień na kominku zmalał, oddalił się. W studni nocy ujrzał Hed, dryfującą po morzu niczym statek widmo; usłyszał suchy szelest liści winorośli; poczuł, jak zwalniają, gęstnieją, wysychają w jego żyłach rzeki, jak ich koryta trzeszczą pod tkaną przez harfistę siecią. Wydał z siebie chrapliwy, nieludzki skrzek i zobaczył wreszcie tego harfistę po drugiej stronie ognia. Jego harfa wykonana była z dziwnych kości i polerowanych muszli, twarz skrywał mu mrok. Ta twarz zdała się drgnąć nieco, kiedy Morgon jęknął; błysnęło w niej coś jakby okopcone złoto.

Schnij, schnij na pył, ziemią, ziemią się stań ziemwładco lordzie umierania. Niech spękają pola twego ciała, niech wicher twego ostatniego słowa zawodzi nad ich połaciami, nad pustkowiem Hed.

Przypływ zdawał się cofać z pogrążonego w mroku, spękanego lądu, i zmierzając tak ku czarnym krawędziom świata, zabierał ze sobą resztkę wody z rzek, zabierał z Hed strumienie, pozostawiając brzegi nagimi, pozostawiając na Hed usianą muszelkami piaszczystą pustynię. Morgon wstrzymał oddech. Czuł się suchą, zimną ziemią; wraz z odpływem uchodziło z Hed życie, gasło. Wykrzyczał ostatkiem sił swój protest, ale nie był to głos ludzki, lecz wrzask ptaka, który zmieszał się z niepojętością granej na harfie pieśni. Ten krzyk go ocucił. Zagubiony gdzieś pośród ciemności, wziął się wreszcie w garść. Podźwignął się na drżące nogi. Był tak słaby, że potknął się o kraj własnej szaty i przewrócił obok ognia. Zanim pozbierał się znowu z ziemi, zaczerpnął pełne garście gorącego popiołu, nadpalonych drzazg i zwęglonego drewna i cisnął tym w harfistę. Tamten uchylił się i wstał. Jego jasne oczy skrzyły się złotymi cętkami w zamierającej poświacie ogniska. Roześmiał się i poduszką dłoni grzmotnął Morgona w podbródek, któremu odskoczyła w tył głowa; osunął się na klęczki u stóp harfisty oszołomiony, bez tchu. Bezwiednie przesunął palcami po strunach swojej harfy, wysyłając w ciemność cichą kakofonię dźwięku. Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie. Uchylił się instynktownie. Spadający z góry instrument harfisty otarł mu się o głowę i roztrzaskał o obojczyk.

Krzyknął z odrazy, kiedy rozległ się wstrętny, suchy trzask pękających kości. Pot zalewał mu oczy. Jak przez mgłę widział Lyrę stojącą bez ruchu w progu, plecami do niego, tak jakby nie słyszała, co się za nią dzieje. Ból i wściekłość przywróciły mu trochę trzeźwość myślenia. Nie podnosząc się z klęczek i wysuwając w przód zdrowy bark, zwalił się całym ciężarem ciała na harfistę. Tamten stracił równowagę i runął na wznak na miękkie poduchy. Morgon namacał pas harfy, zacisnął na nim dłoń, zamachnął się i uderzył harfistę instrumentem. Harfa zaprotestowała jękiem strun, dało się słyszeć stłumione, mimowolne stęknięcie.

Morgon rzucił się na widmową postać. Harfista szamotał się pod nim, wił i wyrywał; w bladej poświacie wpadającej z korytarza Morgon widział krew spływającą mu po twarzy. W jego kierunku śmignął nóż, który zmaterializował się jakby z powietrza. Chwycił za nadgarstek harfistę, którego druga ręka zamknęła się jastrzębim uściskiem na jego przetrąconym barku.

Morgon jęknął, krew odpłynęła mu z twarzy, w oczach pociemniało. I nagle poczuł, że człowiek, którego trzyma, zmienia kształt, wymyka się z jego uścisku. Zaciął zęby i przydusił postać zdrową ręką z takim zapamiętaniem, jakby próbował zatrzymać własne imię.

Stracił rachubę korowodu pojawiających się na krótko, wijących się desperacko kształtów, jakie przyszło mu trzymać. Czuł zapach lasu, zwierzęcego futra, czuł coś pierzastego, szamoczącego mu się w dłoni, między palcami spływał mu bagienny śluz. Trzymał w dłoniach wielkie, włochate kopyto konia, który usiłował stanąć dęba i poderwać go na klęczki; trzymał śliskiego, przerażonego węgorza, który omal nie wyśliznął mu się z dłoni; pumę, która miotała się w szale, próbując dosięgnąć go pazurami. Trzymał zwierzęta tak dawne, że nie miały już imion; rozpoznawał w nich ze zdumieniem opisy wymarłych stworzeń, które czytał w starożytnych księgach. Trzymał wielki kamień z jakiegoś miasta Panów Ziemi, który omal nie zmiażdżył mu dłoni; trzymał motyla tak pięknego, że chciał go już wypuścić, by nie uszkodzić skrzydełek. Trzymał strunę harfy, która tak długo przeszywała mu uszy swoim dźwiękiem, że w końcu sama stała się dźwiękiem. I ten dźwięk przemienił się w jego dłoni w miecz.

Trzymał go za srebrzystobiałą, długą jak on sam klingę — zdobiły ją osobliwe, spiralne, misternie ryte wzory, w których odbijał się żar dogasającego paleniska. Rękojeść wykonana była z miedzi i złota. Jądra trzech osadzonych w niej gwiazdek płonęły ogniem.

Rozluźnił chwyt. Suche, świszczące sapanie Morgona urwało się i w komnacie zaległa cisza. Nagle, ze wściekłym rykiem, odrzucił miecz od siebie. Oręż odbił się od kamiennego progu i znieruchomiał na posadzce. Lyra drgnęła zaskoczona.

Schyliła się, podniosła miecz i obejrzała, ale upuściła go zaraz z powrotem i przestraszona cofnęła się do korytarza, bo ożył w jej dłoni. Krzyknęła; z głębi domu dobiegał już gwar zaniepokojonych głosów. Miecz zniknął; tam, gdzie przed chwilą leżał, stał teraz mistrz kształtów.

Odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w stronę Morgona; włócznia Lyry, ciśnięta ułamek sekundy za późno, minęła go i rozpruła jedną z poduch obok Morgona, który, wciąż klęcząc, patrzył jak zahipnotyzowany na przedzierającą się przez pajęczynę cieni postać o falujących ciemnością włosach, rozmytej twarzy koloru muszli i ciężkich powiekach, opadających na niebieskozielone, świecące swoim własnym blaskiem oczy. Ciało było płynne, falowało kolorami piany, kolorami morza; postać, odziana w dziwne szaty, mieniące się wszystkimi odcieniami mokrych wodorostów, poruszała się bezszelestnie. Kiedy zbliżała się tak, niepowstrzymana jak przypływ, Morgon wyczuł naraz potężną, nieokreśloną moc, niespokojną i niezgłębioną jak morze, bezosobową jak blask w tych utkwionych w nim oczach.

Krzyk Lyry wyrwał go z odrętwienia.