Morgon skrzywił się.
— Wracam do domu — powiedział, jakby do siebie. Kupiec uniósł w górę kubki, swój i Morgona, i usługująca gościom dziewka skwapliwie je napełniła.
— Panie — zaczął ostrożnie, stawiając przed Morgonem jego kubek — czy to rozsądnie wracać tam morzem?
— Muszę zaryzykować. Przez Ymris wracać nie mogę.
— A co byś powiedział na to? Jesteś w połowie drogi do Isig… dalej niż w połowie. Płyń z nami do Kraal, panie… — Wyczuwając niechętną reakcję Morgona, dodał łagodnie: — Wiem, wiem. Nie dziwię ci się, że nam nie ufasz. Ale ja znam siebie i nie ma w tej izbie człowieka, za którego bym nie ręczył. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli zaryzykujesz podróż z nami na północ, zamiast wsiadać na jakiś obcy statek płynący na Hed. Jeśli będziesz tu zbyt długo czekał, wrogowie mogą cię odnaleźć.
— Wracam do domu.
— Ależ panie, zabiją cię na Hed! — Kupiec podniósł głos; opamiętał się zaraz i rozejrzał szybko dookoła. — Myślisz, że twoi kmiecie cię obronią? Idź do Najwyższego. Na Hed nie znajdziesz na nic odpowiedzi.
Morgon patrzył na niego przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. Zakrył oczy dłońmi i poczuł na ramieniu rękę kupca.
— Przepraszam — wyszeptał — ale nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby kupiec tak gorąco namawiał mnie do rozwiązywania zagadek.
— Panie…
Morgon, uspokojony już, oderwał dłonie od oczu.
— Nie popłynę z wami. Rozwiązywanie zagadek pozostawiam Najwyższemu; mnie to niesporo wychodzi. Królestwo to jego zmartwienie; ja muszę się zatroszczyć o Hed.
Dłoń spoczywająca na ramieniu Morgona potrząsnęła nim lekko, jakby chciała go obudzić.
— Hed dobrze sobie radzi — powiedział cicho kupiec. — Ja martwię się o resztę, o świat poza granicami Hed, w którym swoim pojawieniem się zburzyłeś spokój.
Statki wyszły w morze z wieczornym przypływem. Morgon patrzył, jak oddalają się w niesamowite, piękne pasmo lawendowo-białego zmierzchu rozpostarte nad morzem pod pokrywą deszczowych chmur. Wprowadził konia do stajni i wynajął w tawernie izbę, by zaczekać na statki Rustina Kora; z sieczonego deszczem okna widział cichy port, dzikie morze i dwa statki pokonujące fale z gracją morskich ptaków. Odprowadzał je wzrokiem, dopóki żagle nie pociemniały w gęstniejącym mroku. Wtedy położył się na łóżku. Coś nie dawało mu spokoju, jakaś myśl, której nie potrafił sformułować, choć bardzo się starał. Niespodziewanie przed oczami stanęła mu twarz Raederle i zaskoczył go smutek, jaki poczuł na jej wspomnienie.
Ścigał się z nią kiedyś, kilka lat temu, pod górę drogą prowadzącą do gmachu uniwersytetu. Była ubrana w długą, zieloną suknię, którą podkasała do kolan, żeby nie przeszkadzała jej w biegu. Pozwolił jej wygrać i na szczycie, zdyszana, szczęśliwa, zaczęła sobie pokpiwać z jego dworności. Dogonił ich Rood, z garścią szpilek o łebkach z drogich kamieni, które powypadały jej z włosów; rzucił w nią nimi; rozbłysły w słońcu szkarłatem, zielenią, bursztynem i purpurą niczym chmara dziwnych lśniących owadów. Zbyt była zmęczona, by je łapać. Patrzyła ze śmiechem, jak rozsypują się po ziemi; wiatr rozwiewał jej grzywę rudych włosów. A Morgon znieruchomiały, zapominając o śmiechu, patrzył na nią. Opamiętał się, kiedy poczuł na sobie spojrzenie czarnych, pytających, niezwyczajnie łagodnych oczu Rooda. I wspominając to teraz, usłyszał słowa, które ten wypowiedział szorstkim, odartym ze współczucia głosem, kiedy ostatnio się widzieli: Jeśli zaproponujesz Raederle spokojne życie na Hed, popełnisz nadużycie.
Usiadł na łóżku. Już wiedział, co go gnębi. Rood wiedział to od początku. Nie mógł udać się do Anuin, by odebrać nagrodę za zwycięstwo w pojedynku na zagadki, odniesione w wieży w Aum, skoro wokół niego formowały się śmiercionośne, domagające się rozwiązania zagadki, a on nie chciał podjąć tej nowej gry. Mógł odwrócić się plecami do innych królestw, zamknąć za sobą drzwi pokojowej Hed, ale w takim przypadku ubieganie się o rękę Raederle byłoby nadużyciem, bo nie mógłby jej ofiarować nic prócz siebie, wraz z wielką niewiadomą, z tajemnicą swojego drugiego imienia.
Wstał z łóżka i usiadł na okiennym parapecie. Siedział tak długo, wpatrzony w mrok zapadający nad skąpanym w deszczu światem. Wokół jego imienia gęstniała nieprawdopodobna pajęczyna zagadek; wyrwał się z sieci, ale wystarczyło, by wyciągnął rękę i dotknął jej, a znowu by go wchłonęła. Miał teraz do wyboru: wracać na Hed, żyć tam spokojnie bez Raederle, nie zadawać żadnych pytań, czekać na dzień, kiedy sztorm wzbierający na wybrzeżach kontynentu dojrzeje wreszcie i runie z całą furią na Hed — a wiedział, że ten dzień wkrótce nadejdzie. Albo zdecydować się na grę w zagadki, której nie miał nadziei wygrać i w której nagrodą, gdyby jednak zwyciężył, było imię mogące przeciąć wszelkie jego związki z Hed.
Otrząsnął się z tych myśli, kiedy w izbie było już zupełnie ciemno. Wstał, namacał świecę, zapalił ją. Blask płomyka wypalił odbicie jego twarzy na szybie. Wzdrygnął się. Ten płomyk był jak gwiazda.
Upuścił świecę na podłogę, zdusił stopą płomień i położył się z powrotem na łóżku. Kiedy zasypiał, była już późna noc. Deszcz ustał, ucichło wycie wichury. Obudził się o świcie, zszedł na dół i kupił u karczmarza prowiant na drogę oraz bukłak wina. Osiodłał konia i nie oglądając się za siebie, opuścił Hlurle, kierując się na północ, do Yrye, by zadać królowi Osterlandu zagadkę.
8
Dwa tygodnie po opuszczeniu Hlurle Morgon zobaczył pierwszy śnieg. Od jakiegoś już czasu czuł w powietrzu nadciągającą zimę, słyszał ją w dzikich poświstach wiatru. Posuwając się wybrzeżem, dotarł do ujścia wielkiej rzeki Ose. Brała ona swój początek w sercu góry Erlenstar, przepływała przez Przełęcz Isig i tocząc swe wody dalej ku morzu, wyznaczała południową granicę Osterlandu. Morgon ruszył w górę rzeki, zapuszczając się na ziemię niczyją, w zapomniane bory, które oglądali tylko kupcy spływający tędy z Isig, w niegościnną, skalistą krainę przemierzaną jedynie przez stada jeleni, łosi, górskich kozic, porośniętych już nowym, gęstym włosem, mającym je chronić przed zimowymi chłodami. Raz wydało mu się, że między drzewami widzi przemykające stado legendarnych vest o cienkich złotych rogach, ale pewności nie miał. Mógł to być tylko tuman mgły dryfujący na tle białego, pustego nieba.
Czuł, że śnieg depcze mu po piętach, posuwał się więc przez tę dziką krainę najszybciej, jak mógł, tylko sporadycznie polując. Zdarzało mu się zastanawiać, czy ta dzicz kiedyś się w ogóle skończy, czy w królestwie Najwyższego pozostał choć jeden człowiek, czy rzeka, brzegiem której podąża, to aby na pewno Ose, a nie jakaś inna, nie naniesiona na mapę, wypływająca z niezamieszkałych rubieży na zachodzie królestwa. To podejrzenie nie raz budziło go w nocy. Zachodził wtedy w głowę, co właściwie robi na tym odludziu, gdzie równie dobrze jak wrogowie mogło go zabić złamanie kości, jakieś przestraszone zwierzę, gwałtowna burza. Ten lęk towarzyszył mu na każdym kroku. Jednak czasami ogarniał go dziwny spokój, kiedy nocami znikały wszelkie barwy, prócz blasku ogniska i czerni nieba, i wszelkie dźwięki, prócz tych, które wydobywał ze swojej harfy. W takich chwilach należał do nocy; czuł się bezimienny, bezcielesny, miał wrażenie, że gdyby tylko chciał, mógłby zapuścić korzenie i stać się drzewem albo rozpłynąć się w powietrzu i stać nocą.