W końcu w oddali pojawiły się zagrody, stada owiec, bydło pasące się nad rzeką, a to oznaczało, że jest już w Osterlandzie. Po części z ostrożności, po części z upodobania do ciszy, którą polubił przez kilka ostatnich tygodni, omijał napotykane gospodarstwa i małe nadrzeczne miasteczka. Raz tylko zaszedł do jednego, żeby kupić chleb, ser i wino i zapytać o drogę do Yrye. Zaciekawione spojrzenia deprymowały go; zdawał sobie sprawę, jaki podejrzany musi się tym ludziom wydawać ktoś, kto, nie będąc ani kupcem, ani traperem, przybywa z pogranicza Osterlandu, na dodatek odziany w obszarpany, co prawda, ale nadal piękny heruński płaszcz, i zarośnięty jak starożytny pustelnik.
Yrye, siedziba wilka-króla, leżało na północy u stóp Posępnej Góry, najwyższego szczytu w niskim pogranicznym paśmie górskim; z jednej z wiosek prowadziła tam droga. Morgon nie został we wsi; zatrzymał się na nocleg w pobliskim lesie. Wiatr zawodził pośród gałęzi sosen jak wataha wilków. Morgon obudził się przed brzaskiem zmarznięty na kość. Rozpalił ogień. Płomień trzepotał niczym schwytany w sidła ptak. Wiatry towarzyszyły mu przez cały ten dzień, gawędząc ze sobą w jakimś prymitywnym, niezrozumiałym języku. Pod wieczór ucichły; niebo przykrywała gładka powłoka chmur, ponad którą wędrowało i w końcu zaszło niewidoczne słońce. W nocy zaczął sypać śnieg. Obudziwszy się, Morgon stwierdził, że okrywa go płaszcz bieli.
Płatki osiadały ospale na ziemi, było bezwietrznie. Jechał przez cały dzień w sennej białej ciszy niepokojony tylko od czasu do czasu trzepotem skrzydeł kosa albo nagłym czmychnięciem zająca spod końskich kopyt. Zatrzymawszy się tego wieczoru na nocleg, rozbił namiot z wyprawionej skóry, na której do tej pory spał, a potem w znalezionej kępie uschniętych krzaków jeżyn nałamał gałązek na rozpałkę. Posilając się, wybiegł myślami do osobliwego, starożytnego króla, który, jak się okazywało, wśród gromadzonych przez siebie zagadek miał jeszcze jedną taką, o której nie wiedzieli Mistrzowie z Caithnard. Har, wilk-król, urodził się przed większością czarodziejów; rządził Osterlandem od czasów Osadnictwa. Krążyło o nim wiele przerażających legend. Potrafił zmieniać postać. Uczył go czarodziej Suth podczas swoich najdzikszych lat. Na dłoniach nosił blizny układające się w kształt rogów vesty, a na zagadkach znał się jak prawdziwy Mistrz. Morgon oparł się plecami o głaz i sącząc powoli wino, zachodził w głowę, gdzie też król nabył tę wiedzę. Budziła się uśpiona od tygodni ciekawość, tęsknota do świata ludzi. Dopił wino i sięgnął do juków, żeby schować kubek. I wtedy zobaczył oczy obserwujące go spoza kręgu światła rozsiewanego przez ognisko.
Zamarł. Łuk leżał po drugiej stronie ogniska; nóż tkwił w kawałku sera. Jął przesuwać powoli rękę w jego kierunku. Oczy zamrugały. W ciemnościach dało się słyszeć poruszenie, coś zaszeleściło i w krąg światła weszła vesta.
Morgonowi coś ścisnęło krtań. Zwierzę było ogromne, zbudowane potężnie jak koń pociągowy, miało delikatny, trójkątny pysk jelenia, olśniewająco białą sierść, a czubki rogów i kopyta koloru bitego złota. Mierzyło go przez chwile nieodgadnionymi oczami barwy purpury, potem uniosło łeb i zaczęło skubać sosnowe gałązki. Morgon, wstrzymując oddech, wyciągnął rękę, by dotknąć białej, lśniącej sierści. Vesta nie zareagowała. Morgon oderwał kawałek chleba. Zwabiona zapachem pieczywa vesta opuściła łeb i trąciła chleb nosem. Morgon dotknął ostrożnie jej wąskiego pyska; spłoszona, cofnęła się gwałtownie, ogromne, bezdenne purpurowe oczy znowu patrzyły mu w twarz. Po chwili zwierzę uspokoiło się, opuściło łeb i zaczęło skubać chleb, on zaś drapał je delikatnie po czole. Zlizawszy ostatni okruch, vesta powąchała dłoń Morgona, jakby czekała na jeszcze. Skarmił jej, kawałek po kawałku, cały bochenek. Obwąchawszy na koniec jego puste już dłonie i płaszcz, vesta odwróciła się i niemal bezszelestnie rozpłynęła w ciemnościach.
Morgon odetchnął swobodniej. Powiadano, że vesty są płochliwe jak dzieci. W kupieckich kramach rzadko można było trafić na ich skóry, bo zwierzęta te wystrzegały się ludzi, a przyłapany na polowaniu na nie człowiek ściągał na siebie gniew Hara. Wiosną odchodziły za śniegiem w wysokie partie gór. Jakiż to zapach zwabił je tej nocy stamtąd aż tutaj? Morgona przeszedł dreszcz niepokoju.
Przed świtem odkrył, co to było. Wyjąca jak rój pszczół wichura zerwała namiot i cisnęła go w rzekę. Morgon, tuląc się do konia i zaciskając mocno powieki przed siekącym śniegiem, wyczekiwał z utęsknieniem świtu i tracił powoli nadzieję, że ten kiedykolwiek nadejdzie. Gdy w końcu nadszedł, zmienił tylko ciemności nocy w mleczny chaos, poprzez który nie widać było nawet przepływającej w odległości dziesięciu kroków rzeki.
Morgona ogarnęła czarna rozpacz. Przemarznięty do szpiku kości, pomimo grubego płaszcza z kapturem, w który się opatulił, otoczony zewsząd śnieżną zadymką, stracił zupełnie orientację. Nie wiedział już, gdzie jest rzeka, cały świat wydawał mu się jednym ślepym zamętem. Wytężył pamięć. Wstał, z trudem rozprostowując zesztywniałe członki. Koń dygotał pod derką. Morgon wymamrotał coś do niego zdrętwiałymi z zimna wargami; odwracając się, usłyszał jeszcze, jak zdenerwowane zwierzę szamoce się, usiłując wstać. Pochylając nisko głowę, ruszył na oślep pod podcinane wiatrem tumany śniegu, w kierunku, w którym spodziewał się znaleźć rzekę. Wyłoniła się przed nim z zadymki niespodziewanie — bystra, wzburzona, o mało w nią nie wpadł. Zgięty wpół, zawrócił po własnych śladach po konia. Nie znalazł go w obozowisku.
Wyprostował się i zawołał. Wiatr wtłoczył mu słowa z powrotem do gardła. Postąpił krok w stronę majaczącego w tumanach śniegu cienia i ten rozpłynął mu się przed oczami w biel. Kiedy znowu się odwrócił, nie dojrzał już w zawierusze ani swoich juków, ani harfy.
Opadł na kolana i posuwając się przed siebie na oślep, jął macać w śnieżnych zaspach, jakie utworzyły się pod pobliskimi głazami i drzewami. Wytężał wzrok; wiatr zalepiał mu oczy wielkimi jak monety płatkami śniegu. Szukał z desperacją, z furią, zatracając tę namiastkę poczucia kierunku, którą jeszcze miał, miotając się we wszystkie strony, oślepiany gnanym przez porywisty wiatr śniegiem.
Znalazł w końcu harfę na wpół już zagrzebaną pod białym kożuchem; ledwie poczuł ją w rękach, powróciła mu jasność myślenia. Leżała tam, gdzie ją zostawił, pod głazem, pod którym spał; pamiętał, że rzeka jest po lewej. Gdzieś tutaj musiały też leżeć juki i siodło; wolał ich jednak nie szukać, w obawie że znowu straci orientację. Przewiesił harfę przez ramię i krok za krokiem dowlókł się do rzeki.
Ruszył powoli w górę jej biegu. Trzymał się niebezpiecznie blisko brzegu, żeby nie tracić z oczu matowoszarych lśnień prześwitującej spod śniegu wody; od czasu do czasu, kiedy wszystko zlewało się przed nim w jedną białą ścianę, przystawał na chwilę niepewny, czy aby nie brnie przez iluzję. Twarz i dłonie miał zdrętwiałe; włosy, które wymknęły się spod kaptura, zwisały mu lodowymi soplami. Stracił zupełnie poczucie czasu, nie wiedział już, czy ruszył w drogę przed chwilą, czy przed wieloma godzinami, nie wiedział czy to południe, czy wieczór. Bał się nadejścia nocy.
Raz wpadł na drzewo, którego w porę nie zauważył; stał tak przez chwilę z twarzą dociśniętą do zimnego, chropawego pnia. Zastanawiał się jałowo, jak długo tak wytrzyma, co się stanie, kiedy nie będzie miał już siły zrobić kolejnego kroku, kiedy zapadnie noc i nie będzie już widział rzeki. Drzewo, kołyszące się rytmicznie w podmuchach wichury, działało na niego uspokajająco. Wiedział, że musi ruszać dalej, ale ramiona nie miały ochoty puszczać pnia. I nagle stanęła mu przed oczami gniewna, zafrasowana twarz Eliarda i usłyszał własny głos z zamierzchłej przeszłości: Przysięgam: Wrócę.