Niechętnie oderwał się od pnia. Przypomniała mu się wiara w oczach Eliarda. Gdyby Eliard mu wtedy nie uwierzył, Morgon wrósłby tu w ziemię jak drzewo pośród szalejącej nad Osterlandem zamieci; ale uparty, pragmatyczny Eliard trzymał go za słowo. Otworzył znowu oczy; świat skłębionej, nieprzeniknionej bieli wciąż tam był i Morgonowi zebrało się na płacz.
Ściemniało się powoli, niepostrzeżenie. Z początku, skupiając całą swoją uwagę na rzece, nawet tego nie zauważył. Potem uświadomił sobie, że sama rzeka rozpływa się na wietrze. Potykał się coraz częściej o korzenie, o oblodzone kamienie, coraz trudniej mu było utrzymać równowagę. Raz kamień usunął mu się spod nogi i wpadł z pluskiem do rzeki. Morgon nie runął w ślad za nim tylko dzięki temu, że odruchowo chwycił się jakiejś gałęzi. Trzymając się jej kurczowo i dygocząc jak przemarznięty pies, odszukał grunt pod nogami. Spojrzał w górę, by odpędzić senność, i zaskoczyła go barwa otoczenia.
Przycisnął policzek do pnia i usiłował zebrać myśli. Przed nocą nie ucieknie. Najlepiej byłoby znaleźć sobie jakieś schronienie — jaskinię, dziuplę w drzewie — spróbować rozniecić ogień; szansę na to były jednak nikłe. Podążanie brzegiem rzeki po ciemku było zbyt niebezpieczne, oddalić się od niej też nie mógł, bo wtedy zacząłby prawdopodobnie krążyć w kółko, by po jakimś czasie paść bez sił i znikając pod śniegiem, stać się kolejną, po Kernie, osobliwością związaną z Hed, godną umieszczenia na liście Mistrzów. Rozważał uparcie ten problem i wbijając wzrok w teksturę kory, walczył jednocześnie z sennością. Schronienie i ognisko, choć wszystko wskazywało, że nie ma co o nich marzyć, stanowiły jego jedyną nadzieję. Chciał się wyprostować i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie stoi o własnych siłach, że leżałby już na ziemi, gdyby nie drzewo, którego się przytrzymuje. Powiew dziwnego, wilgotnego ciepła, który poczuł na policzku, przeraził go bardziej niż cokolwiek tego dnia; drgnął i obejrzał się. Tuż nad sobą zobaczył łeb vesty wyłaniający się z sypiącego śniegu.
Nie miał pojęcia, jak długo wpatrują się już w niego te purpurowe oczy. Vesta stała nieruchomo, nie zważając na wiatr, który tarmosił jej sierść. Ręce Morgona same wyciągnęły się do zwierzęcia, zaczęły gładzić pysk, szyję, mamrotał coś pod nosem bardziej do siebie niż do niego. Oderwał się od drzewa i krok za krokiem, sunąc dłońmi po szyi i grzbiecie vesty, zaszedł ją z boku. Zacisnął zdrętwiałe z zimna palce na gęstej grzywie. Zwierzę poruszyło się wreszcie, wyciągając szyję, by zerwać z gałęzi szyszkę. Morgon zebrał się w sobie, przygryzł wargi i wskoczył mu na grzbiet.
Nie był przygotowany na eksplozję niewiarygodnej szybkości, która uniosła go lotem strzały w serce śnieżnej burzy. Trzymał się kurczowo rogów, zagryzał wargi, zaciskał mocno powieki, harfa uwierała go pod żebrami; dmący prosto w twarz wiatr uniemożliwiał niemal oddychanie. Wydał z siebie przeciągły jęk; jakby w odpowiedzi, dziki, paniczny pęd zaczął przechodzić stopniowo w wolniejszy, spokojniejszy bieg. Vesta poruszała się bez wyraźnego wysiłku, szybciej niż jakikolwiek koń, jakiego do tej pory dosiadał. Przywierał do ciepłej szyi zwierzęcia i było mu wszystko jedno, dokąd zmierzają, pragnął tylko pozostać z nim tak długo, jak długo będzie w stanie biec.
Zapadł w drzemkę. Czuł przez sen lekki, rytmiczny ruch. W pewnej chwili rozluźnił trzymające rogi dłonie, stracił równowagę i spadł na ziemię. Przekręcił się na wznak i otworzył oczy; zobaczył nad sobą czarne, rozgwieżdżone niebo; nad przysypaną śniegiem równiną zalegała martwa cisza. Podźwignął się na nogi. Vesta, ledwie widoczna na tle ciągnącej się aż po horyzont bieli, stała nieruchomo nieopodal i przyglądała mu się ciekawie. Ruszył ku niej. Po chwili wahania wyszła mu naprzeciw. Wgramolił się niezdarnie na grzbiet. Ręce drżały mu z wysiłku. Vesta puściła się biegiem ku gwiazdom świecącym nad widnokręgiem.
Obudziła go wilgoć płatków śniegu topniejących na policzkach. Vesta kroczyła statecznie zasypanymi śniegiem ulicami jakiegoś miasta. Ciągnęły się wzdłuż nich piękne drewniane domy i sklepy pomalowane na soczyste barwy. Świtało dopiero, więc drzwi oraz okiennice były jeszcze pozamykane. Morgon wyprostował się z trudem, krusząc pokrywającą płaszcz skorupę zmarzniętego śniegu. Vesta skręciła za róg; Morgon zobaczył przed sobą wielkie dworzyszcze o zniszczonych ścianach ozdobionych mozaiką z najrozmaitszych gatunków drewna, pochodzących z odległych zakątków królestwa: dębu, białej brzozy, czerwonego cedru; podstrzesze, ramy okien i dwuskrzydłowe drzwi zdobione były misternymi zakrętasami z czystego złota.
Vesta weszła śmiało na podwórzec, po czym się zatrzymała. Ciemny dom stał w śniegu pogrążony we śnie. Morgon przypatrywał mu się przez chwilę bezmyślnie; vesta przestąpiła z nogi na nogę, jakby chciała dać mu w ten sposób do zrozumienia, że zrobiła już swoje i chce odejść. Morgon zsunął się z jej grzbietu. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa; opadł na klęczki, harfa stuknęła o ziemię. Obserwowany przez vestę spróbował wstać i upadł na wznak. Drżał cały z wyczerpania. Vesta trąciła Morgona nosem, ciepły oddech omył mu ucho. Objął ją rękami za szyję, przytulił policzek do pyska. Znieruchomiała na chwilę. Potem wyswobodziła się z jego objęć, zdecydowanym ruchem podrywając w górę łeb. Błysnęły złote koniuszki rogów, zwierzę rozpłynęło się w powietrzu, a na jej miejscu stał w śniegu mężczyzna.
Był wysoki, szczupły, siwowłosy, półnagi. Z pociągłej, pomarszczonej twarzy patrzyły błękitne jak lód oczy; na dłoniach, które wyciągał do Morgona, widniały blade blizny po rogach vesty. — Har — szepnął Morgon.
— Witaj. — W jasnych oczach pojawił się błysk uśmiechu. Wilk-król wziął Morgona pod pachy, pomógł mu wstać, a następnie wejść po schodach. Otworzył na ościerz szerokie drzwi na ich szczycie, prowadzące do sali wielkiej jak stodoła w Akern, z paleniskiem biegnącym przez niemal całą jej długość. Podniesiony głos Hara zmącił panującą tu ciszę. Rozkrakała się para kruków siedzących na parapecie długiego okna.
— Czyżby ten dom pogrążył się w zimowym śnie? Dawać mi tu jadło, wino i suchy przyodziewek, i to zanim kości popękają mi ze starości i powypadają zęby. Aia!
Do sali wbiegli zaspani służący; ożywione psy pętały się im między nogami. Do żaru na palenisku wrzucono pół pnia, iskry strzeliły pod powałę. Harowi zarzucono na ramiona opończę z białej wełny, Morgona rozebrano do naga. Następnie wciągnięto mu przez głowę długą wełnianą tunikę, na ramiona zarzucono wielobarwny futrzany płaszcz. Wniesiono i postawiono przy ogniu tace z jedzeniem; Morgona uderzył w nozdrza aromat świeżego chleba i gorącego, przyprawionego mięsiwa. Nogi się pod nim ugięły i upadłby, gdyby Har go nie podtrzymał. Wlano mu do ust zimne, wytrawne wino. Przełknął je i Zakrztusił się, krew znowu zaczynała krążyć mu ospale w żyłach, całe ciało przeszywał tępy ból.
Kiedy zasiedli w końcu do posiłku, do sali weszła kobieta. Miała wyrazistą, śliczną twarz i włosy koloru starej kości, zaplecione w sięgające kolan warkocze. Zaciskając pas i popatrując to na Hara, to na Morgona, zbliżyła się do paleniska.
— Witaj w domu — powiedziała, składając lekki pocałunek na policzku Hara. — Kogo tym razem przyprowadziłeś?
— Księcia Hed.
Morgon drgnął i spojrzał na Hara z niemym pytaniem. Uśmieszek nie znikający z oczu wilka-króla pogłębił się jeszcze.
— Mam dar odgadywania imion. Nauczę cię tego. To moja żona Aia. Znalazłem go nad Ose, brnącego pieszo przez zamieć — zwrócił się do kobiety. — Strzelano już do mnie, kiedy występowałem pod postacią vesty; na wzgórzach za Posępną Górą pewien kłusownik, nie wiedząc, kim jestem, zarzucił na mnie sieć; ale nigdy jeszcze nie byłem karmiony z ręki chlebem przez człowieka, którego szuka połowa kupców królestwa. — Spojrzał znowu na Morgona, który siedział oniemiały, zapomniawszy o jedzeniu. — Jesteśmy obaj Mistrzami Zagadek — powiedział łagodnie. — Nie będę więc owijał w bawełnę. Wiem o tobie coś niecoś, ale nie tyle, ile bym pragnął. Nie wiem, po co idziesz do góry Erlenstar ani przed kim się ukrywasz. A bardzo mnie to ciekawi. W zamian za jedno dam ci wszystko, o co mnie poprosisz, czy to będzie coś z wiedzy, czy z umiejętności. Gdybyś nie zawitał do mojego kraju, ja w końcu odwiedziłbym cię w twoim, pod taką czy inną postacią: może starego kruka, może starego kupca sprzedającego guziki za wiedzę. Na pewno bym się tam zjawił.