— Nic?
— Zastałem tam tylko kamienie, grobową ciszę i wzbudzające grozę wrażenie, że coś leży tuż poza zasięgiem wzroku, niczym trwoga czająca się na dnie serca. Zapytałem Yrtha, co to takiego, ale mi nie odpowiedział. Co się tam wydarzyło przed zasiedleniem Isig, na długo przed pojawieniem się ludzi w królestwie Najwyższego.
— Może podczas wojen Panów Ziemi.
— To niewykluczone. Ale co to było, nie wiem; a Najwyższy, jeśli nawet wie, to tego nie powiedział.
Morgonowi przypomniało się piękne, obrócone w ruinę miasto na Wichrowej Równinie, tajemnicze odłamki szkła, które znalazł w jednej z pustych, pozbawionych sufitu komnat. I nagle, kiedy o tym myślał, zdjęła go trwoga przed prostymi odpowiedziami i zatrzymał się znowu pośród nieruchomego, lodowatego zmierzchu. Przed nim lśniło gładkie, białe jak kość lico góry.
— Strzeż się nie rozwiązanej zagadki — wyszeptał.
— Słucham?
— Nikt nie wie, co sprowadziło zagładę na Panów Ziemi. Kto mógł być od nich potężniejszy i jaką formę przyjęła ta potęga…
— To było przed tysiącami lat — powiedział Danan.
— Co by to mogło mieć wspólnego z nami?
— Nic. Być może. Ale my tylko zakładamy, że to były tysiące lat, a mądry człowiek niczego nie zakłada…
— Cóż takiego widzisz przed nami w ciemnościach, których nikt inny nie jest w stanie przebić wzrokiem? — zapytał górski król.
— Nie wiem. Coś bez imienia…
Dotarli do mrocznego łuku bramy Harte w momencie, kiedy znowu zaczął sypać śnieg. Dziedziniec otoczony kuźniami i warsztatami był niemal wyludniony; tu przez na wpół otwarte drzwi sączyła się czerwonozłota poświata, tam za próg wylewał się cień pracującego rzemieślnika. Przecięli dziedziniec i Danan wprowadził Morgona do sali, której chropawe ściany skrzyły się tęczą barw nie wydłubanych z kamienia klejnotów. Wyciętym w posadzce korytem płynął strumień; zawieszone nad nim wielkie palenisko ogrzewało kamienie, płomień odbijał się w wartkim nurcie. Górnicy, rzemieślnicy odziani prosto, w barwy góry, kupcy w strojnych szatach, myśliwi w futrach i skórze, wszyscy oni podnieśli wzrok na wchodzącego Danana. Morgon usunął się instynktownie w cienie zalegające tam, gdzie nie sięgał blask pochodni.
— We wschodniej wieży jest zaciszna izba — powiedział Danan. — Możesz się tam obmyć i odpocząć; zejdź później na dół, kiedy się tu obluźni. Większość z tych ludzi wraca po wieczerzy do Kyrth; oni tu tylko pracują. — Wyprowadził Morgona z sali bocznymi drzwiami. Za nimi zaczynały się schody pnące się spiralnie ku szczytowi szerokiej wieży. — W tej wieży mieszkał Yrth — wyjaśnił Danan. — Tutaj odwiedzał go Talies, Suth też parę razy przychodził. Ten Suth był niesamowity, nawet za młodu włosy miał białe jak śnieg. Straszył mi górników, ale raz widziałem, jak zabawiał moje dzieci wcielaniem się w coraz to inne postaci. — Danan zatrzymał się na podeście i odgarnął wiszącą w przejściu ciężką kotarę z grubych futer. — Przyślę zaraz kogoś, żeby ci napalił w kominku. — Zawiesił na chwilę głos, a potem dodał z lekkim wahaniem: — Jeśli nie będzie to dla ciebie zbytnią fatygą, to z radością posłuchałbym jeszcze raz tej harfy.
Morgon uśmiechnął się.
— Nie. Nie będzie. Dziękuję. Jestem ci wdzięczny za gościnne przyjęcie.
Wszedł do izby i zsunął z pleców tobołek. Na ścianach wisiały futra i gobeliny, ale kominek był wysprzątany do czysta i w izbie panował ziąb. Morgon opadł na fotel stojący przy palenisku. Kamienie utworzyły wokół niego krąg ciszy. Nie słyszał nic, nie dolatywały tu ani śmiechy i gwar z sali na dole, ani poświst wiatru hulającego na zewnątrz. Ogarnęło go poczucie samotności, nieporównywalne nawet z tym, jakie towarzyszyło mu w wędrówce przez krainy niczyje. Zamknął oczy, wyczerpanie głębsze niż sen przenikało każdy mięsień. Odpędził je i wstał. Weszli słudzy z drewnem, wodą, winem i posiłkiem; patrzył, jak rozniecają ogień na kominku, zapalają łuczywa, wstawiają wodę, żeby się zagrzała. Kiedy wyszli, stał przez długi czas przed ogniem i wpatrywał się w płomienie. Woda zaczęła syczeć, rozebrał się powoli i umył. Zjadł coś, nie czując nawet smaku, nalał sobie wina i nie pijąc go, siedział zadumany, a tymczasem pięść nocy zaciskała się wokół wieży i dziwny niepokój narastał w jego sercu.
Oczy znowu mu się zamknęły. Przez jakiś czas biegał z vestami po powierzchni snów, potem one rozpłynęły się w dali, on zaś został w śniegu pod własną postacią. Uginając się pod brzemieniem nieznośnej, dojmującej samotności, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniósł się w czasie i przestrzeni i znalazł w Akren. Eliard rozmawiał z Grimem Oaklandem przed kominkiem. Podszedł do nich żwawo, zawołał Eliarda po imieniu. Eliard obejrzał się i w pytaniu, jakie pojawiło się w jego oczach, Morgon ujrzał siebie — proste włosy, ściągnięta twarz, blizny po rogach vesty na dłoniach. Wymienił swoje imię. Eliard pokręcił głową. To jakaś pomyłka, powiedział ze zdumieniem. Morgon nie jest vestą. Morgon zwrócił się do Tristan, która toczyła jakąś bezcelową, bezładną rozmowę ze Snogiem Nuttem. Uśmiechnęła się do niego zachęcająco, z nadzieją w oczach, ale ta nadzieja szybko zgasła i zastąpiło ją skrępowanie. Snog Nutt poskarżył się płaczliwym głosem: Obiecał, że naprawi mi przeciekający dach przed pierwszymi deszczami, ale poszedł gdzieś sobie, nie zrobiwszy tego, i nie wraca. I nagle znalazł się w Caithnard. Bębnił pięścią w drzwi; Rood otworzył je zamaszyście, z trzepotem czarnego rękawa swojej szaty, i powiedział z irytacją: Spóźniłeś się. Tak czy inaczej, ona jest drugą pod względem urody kobietą w An; nie wyjdzie za vestę. Odwracając się, Morgon dostrzegł jednego z Mistrzów idącego korytarzem. Dogonił go. Zakapturzona, opuszczona głowa uniosła się; spojrzały na niego z wyrzutem posępne oczy Mistrza Ohma. Morgon zatrzymał się oniemiały. Mistrz oddalił się bez słowa. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, powtarzał raz po raz Morgon, ale tamten jakby go nie słyszał.
Przeniósł się na Wichrową Równinę. Była ciemna, bezksiężycowa noc; morze falowało majestatycznie, granatowo-zielone w unoszącej się nad nim niesamowitej poświacie; góra Isig była tak blisko, że widział światło w oknie siedziby Danana. Coś wzbierało w mrokach; nie potrafił stwierdzić, czy to wiatr, czy morze; wiedział tylko, że narasta jakaś ogromna, bezimienna, nieprzejednana potworność, która zasysa w siebie wszelką siłę, wszystkie prawa i zwyczaje, wszystkie pieśni, zagadki, historie, by eksplodować nimi w chaos na Wichrowej Równinie. Rzucił się do rozpaczliwej ucieczki, by szukać schronienia. Wiatr wył, a fale na odległym o jakieś pół mili morzu wypiętrzały się tak wysoko, że prysznic z ich załamujących się grzbietów siekł mu twarz. Kierował się na światło siedziby Danana. Biegnąc tak, uświadamiał sobie powoli, że Harte leży w ruinach, że jest tak samo opuszczone jak miasto Panów Ziemi i że to białe jak kość światło wydobywa się spod Isig. Zatrzymał się. Jakiś głos przebił się z trzewi góry, z groty, której zielonych marmurowych drzwi od wieków nie otwierano. Ten głos wzniósł się ponad zawodzenie i ryk wiatru i morza, po czym wypowiedział jego imię:
— Naznaczony Gwiazdkami.
10
Drgnął i otworzył oczy, serce mu waliło. Nasłuchiwał echa głosu, który go obudził. Tłukło się jeszcze między kamieniami. Dziwny był ten głos, ni to męski, ni kobiecy. Ktoś nim potrząsał, wołał po imieniu, ktoś tak znajomy, że Morgon zapytał spokojnie:
— To ty mnie wołałeś? — Spojrzał na harfistę. — Deth?
— Śniłeś?
— Tak. — Ściany wieży, ogień na kominku, cisza, wszystko to wracało powoli do dawnych kształtów. Morgon opuścił ręce. Harfista zsunął harfę z ramienia i oparł ją o ścianę. Barki i włosy miał przyprószone śniegiem.