— On przegrał do ciebie koronę — powiedział spokojnie Eliard. — A co ty musiałbyś mu oddać, gdybyś przegrał?
Morgon ostrożnie obmacał sobie wargi. Patrzył niewidzącym wzrokiem na pola rozciągające się za plecami Eliarda.
— Cóż — mruknął w końcu. — Powiem ci tylko, że przegrana nie wchodziła w rachubę.
Eliard podniósł się gwałtownie na równe nogi. Zaciskając pięści, odszedł dwa kroki, potem zawrócił i znowu przykucnął przy Morgonie.
— Ty głupcze.
— Nie zaczynajcie znowu — wtrąciła błagalnie Tristan.
— Nie jestem głupcem — powiedział Morgon. — Przecież wygrałem, nieprawdaż? — Twarz miał nieruchomą, wlepiał wzrok w twarz Eliarda. — Kern z Hed, książę z kapustą w koronie…
— Nie zmieniaj…
— Nie zmieniam. Kern z Hed, prócz tego, że był jedynym poza mną księciem Hed posiadającym koronę, dostąpił pewnego dnia wątpliwej przyjemności umykania przed ścigającym go bezimiennym Stworem. Chociaż niewykluczone, że były to tylko skutki działania heruńskiego wina. Stwór wołał go raz po raz po imieniu. Kern wpadł do swojego domu, przebiegł przez sześć komnat, ryglując za sobą drzwi każdej, wreszcie, zaryglowawszy za sobą drzwi siódmej, stwierdził, że nie ma już gdzie uciekać. Słyszał trzask wyłamywanych kolejno drzwi i swoje imię wywrzaskiwane przy wyważaniu każdych. Naliczył sześć takich trzasków i sześć wrzasków. A potem jego imię rozbrzmiało pod siódmymi drzwiami; ale Stwór tych drzwi nie tykał. Kern czekał cały w nerwach, kiedy wylecą z zawiasów, i nic. Wreszcie zaczął przestępować z nogi na nogę, nie mógł się już doczekać, kiedy Stwór do niego wtargnie, i nadal nic. Wreszcie zniecierpliwiony sam otworzył drzwi i wyjrzał. Stwora za nimi nie było. I Kemowi do końca jego dni nie dawało spokoju pytanie, co też go wołało. Morgon urwał.
— No i co to było? — wymknęło się Eliardowi.
— Tych drzwi Kern nigdy nie otworzył. To jedyna zagadka dotycząca Hed. Komentarz, według Mistrzów Zagadek z Caithnard, brzmi następująco: rozwiąż nie rozwiązaną zagadkę. Co też czynię.
— To nie jest zajęcie dla ciebie! Ty masz uprawiać rolę, a nie ryzykować życie w głupiej grze w zagadki z duchem o koronę, która nie jest ci do niczego potrzebna, skoro trzymasz ją teraz schowaną pod łóżkiem. Pomyślałeś choć przez chwilę o nas? Wybrałeś się tam przed czy po ich śmierci? Przed czy po?
— Po — wtrąciła Tristan.
Eliard trzasnął pięścią w kałużę rozlanego mleka.
— Wiedziałem.
— Przecież wróciłem.
— A gdybyś nie wrócił?
— Ale wróciłem! Dlaczego nie postarasz się zrozumieć, zamiast myśleć tak, jakbyś miał mózg z drewna. Ty, syn Athola, z jego włosami, jego oczami, jego spojrzeniem…
— Nie! — krzyknęła ostro Tristan.
Pięść Eliarda, która unosiła się już w górę, znieruchomiała w powietrzu. Morgon znowu ukrył twarz między kolanami. Eliard zamknął oczy.
— Jak myślisz, co mnie tak złości? — wyszeptał.
— Ja to wiem.
— Doprawdy? Chociaż… chociaż upłynęło już sześć miesięcy, ja wciąż spodziewam się usłyszeć niespodziewanie jej głos, albo ujrzeć jego wychodzącego ze stodoły, albo wchodzącego do niej o zmierzchu z pola. A ty? Skąd możesz wiedzieć, czy, opuszczając Hed, wrócisz? Mógłbyś zginąć w tej wieży za jakąś głupią koronę, a nam pozostałoby tylko wypatrywać twojego ducha. Przysięgnij, że więcej niczego podobnego nie zrobisz.
— Nie mogę.
— Możesz.
Morgon uniósł głowę i spojrzał na Eliarda.
— Jak mogę obiecywać co innego tobie, a co innego sobie? Jedno przysięgnę: Zawsze będę wracał.
— Skąd możesz…
— Przysięgam to.
Eliard wbił wzrok w błoto.
— Wszystko przez to, że on puścił cię do tej szkoły. To tam pomieszały ci się priorytety.
— Też tak uważam — przyznał ze znużeniem Morgon. Zerknął na słońce. — Połowa poranka za nami, a my siedzimy w błocku i suszymy włosy zmoczone skwaśniałym mlekiem. Dlaczego dopiero teraz spytałaś mnie o tę koronę? — zwrócił się do Tristan. — To do ciebie niepodobne.
Wzruszyła ramionami i odwróciła głowę.
— Widziałam twoją twarz w dniu, w którym wróciłeś. Co zamierzasz z nią zrobić?
Odgarnął jej z czoła kosmyk włosów.
— Sam jeszcze nie wiem. Ale coś należałoby postanowić.
— Mam kilka propozycji.
— A jakże. — Wstał sztywno i dopiero teraz zauważył Cannona siedzącego na schodach. — Myślałem, że jesteś już w drodze na wschód Hed — powiedział z naciskiem.
— Ruszam już, ruszam — odparł wesoło Cannon. — Wyndon Amory nigdy by mi nie wybaczył, gdybym nie dotrwał do końca tej scenki. Masz jeszcze wszystkie zęby?
— Chyba tak. — Grupka tłocząca się w drzwiach poruszyła się pod jego wzrokiem i zaczęła rozpraszać. Morgon pomógł wstać Eliardowi. — O co chodzi?
— O to co zawsze, kiedy wytarzam się w różanych krzewach. Nie wiem, czy mam czystą tunikę na zmianę.
— Masz — powiedziała Tristan. — Wczoraj uprałam twoje rzeczy. W domu bałagan; wy… my w opłakanym stanie, a kupcy przybywają i wszystkie kobiety przyjdą oglądać ich towary do naszej zapuszczonej sali. Umrę ze wstydu.
— Dotąd ci to jakoś nie przeszkadzało — zauważył Eliard. — Teraz nagle zaczęło. Jeszcze niedawno biegałaś z brudnymi nogami, w spódnicy oblepionej psią sierścią.
— Tak było wtedy — odparowała lodowato Tristan — kiedy ktoś zajmował się domem. Teraz nie ma nikogo takiego. Sama próbuję. — Odwróciła się na pięcie, stadko kur czmychnęło jej z drogi. Eliard dotknął z westchnieniem swoich zesztywniałych włosów.
— Ale skorupa. Ty popompuj mnie, potem ja popompuję tobie.
Rozebrali się za domem i obmyli. Potem Eliard pomaszerował do gospodarstwa Grima Oaklanda pomóc tam w załadunku na wozy ziarna zmagazynowanego w stodole, Morgon zaś ruszył przez rżysko ku biegnącemu wybrzeżem gościńcowi, który prowadził do Tol.
W porcie rzucały właśnie cumy trzy kupieckie statki ze zwiniętymi żaglami. W chwili, kiedy Morgon wstępował na nabrzeże, z jednego z nich przerzucono trap i marynarz sprowadził po nim konia — piękną, długonogą, smolistoczarną klacz ze stadniny w An. W promieniach słońca skrzyła się wysadzana klejnotami uzda. Kupcy zgromadzeni na dziobie statku pomachali do Morgona i zaczęli schodzić gęsiego na brzeg. Przystanął, żeby ich powitać.
Stanowili malowniczą gromadkę. Jedni ubrani byli w długie, przewiewne, pomarańczowo-czerwone płaszcze z Herun, inni w jednoczęściowe opończe z An albo w pasowane, bogato haftowane tuniki z Ymris. Stanąwszy nogę na suchym lądzie, jęli rozdawać hałastrze gapiących się dzieci pierścienie i łańcuchy z Isig, które zdobiły im palce i szyje, futrzane czapy z Osterlandu oraz noże o kościanych rękojeściach i miedziane brosze. Statki przywiozły, między innymi, żelazo z Isig i heruńskie wino.
Parę minut później, kiedy Morgon próbował wino, zjawił się Grim Oakland.
— Po tym wszystkim też bym się napił — powiedział. Morgon powstrzymał cisnący się na wargi uśmiech.
— Ziarno załadowane?
— Prawie. Harl Stone wiezie już wełnę i skóry z twojej stodoły. Radziłbym ci brać wszystek metal, jaki mają.
Morgon kiwnął głową i znowu spojrzał na czarną klacz przywiązaną do barierki. Jakiś marynarz wytaszczył ze statku siodło i powiesił je na barierce obok konia. Morgon wskazał na piękne zwierzę ręką, w której trzymał kubek.
— Czyja to klacz? Wygląda na to, że z kupcami ktoś przypłynął. A może to Eliard przehandlował za nią w tajemnicy Akren.