Morgon spoważniał; wstał gwałtownie.
— Nie. Pomyliłeś się. Nie pójdę z tobą. Podałem Dananowi powody i ty je słyszałeś.
Bere milczał przez chwilę, badając wzrokiem twarz Morgona.
— Słyszałem — odezwał się w końcu. — Ale to jest… to jest ważne, Morgonie. Proszę cię. Tylko wejdziemy i zaraz wyjdziemy.
— Tak jak wyszedł Sol?
Bere wzruszył lekko ramionami.
— To było dawno temu…
— Nie. — Morgon dostrzegł rozpacz budzącą się w oczach chłopca. — Wysłuchaj mnie, proszę. Od dnia, kiedy opuściłem Hed, śmierć depcze mi po piętach. Ci, którzy próbują mnie zabić, to zmiennokształtni; oni mogą się ukrywać wśród górników i kupców, z którymi dziś wieczorem jadłeś przy stole Danana. Mogą się tu czaić, gotowi zareagować, jeśli zrobię to, do czego mnie namawiasz, czyli upomnę się o miecz Yrtha, a jeśli przydybią nas dwóch w grocie, zginiemy. Zbyt szanuję swoją inteligencję i życie, by dać się tak podejść.
Bere pokręcił głową tak energicznie, jakby otrząsał się ze słów Morgona.
— Nie godzi się tak go tam zostawiać, lekceważyć jego istnienie. Należy do ciebie, jest twój na mocy prawa, a jeśli kunsztem wykonania dorównuje tej harfie, to żaden lord w królestwie nie będzie miał wspanialszego miecza.
— Nie cierpię mieczy.
— To nie jest miecz — powiedział cierpliwie Bere. — To dzieło sztuki. Jeśli go nie chcesz, ja go zatrzymam.
— Bere…
— Ja muszę go zobaczyć. — Chłopiec urwał. — No trudno, będę musiał zejść tam sam.
Morgon podskoczył do chłopca i chwycił go za ramiona.
— Nie mogę cię powstrzymać — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Ale proszę, wstrzymaj się z tą wyprawą do czasu, kiedy mnie nie będzie już w Isig, bo nie potrafiłbym spojrzeć w oczy Dananowi, kiedy znajdą cię w tej grocie martwego.
Bere zwiesił głowę i przygarbił się.
— Myślałem, że ty rozumiesz — wymruczał, odwracając się plecami do Morgona. — Że rozumiesz, co to znaczy mieć coś do zrobienia.
Wyszedł. Morgon westchnął ciężko, dorzucił drew do ognia i położył się. Długo wpatrywał się w płomienie, czując, jak wyczerpanie rozlewa mu się po kościach, ale sen nie przychodził. W końcu jednak odpłynął w mrok, w którym zaczęły się tworzyć i pękać niczym pęcherzyki unoszące się z wrzątkiem z dna kotła dziwne obrazy.
Zobaczył wysokie, ciemne ściany wnętrza Isig, pocięte połyskującymi w blasku pochodni żyłami srebra, złota, żelaza. W tajemnych zakamarkach góry zobaczył wyrzynające się ze skały surowe klejnoty, płonące lodowym ogniem, lśniące granatem i przydymioną żółcią. Pajęczyna półmroku spowijała sklepione chodniki i wysokie korytarze. Głazy wystawały z niknących w czerni sklepień, uformowanych w żmudnej rzeźbiarskiej robocie zapomnianych wieków. Stał w milczeniu, które miało swój własny głos. Sunął niczym tchnienie wiatru nad ospałymi, gęstymi jak szkło, ciemnymi strumieniami, które pogłębiały się, by runąć w końcu w jakąś niewidoczną otchłań i rozbryzgać się o powierzchnię ogromnego, bezdennego jeziora, w którego bezbarwnym świecie żyły maleńkie, bezimienne stworzonka. Na końcu jednej takiej rzeki natrafił na komorę wykutą w mlecznobiałej, pociętej błękitnymi żyłkami skale. Trzy kamienne stopnie prowadziły z małej sadzawki na podwyższenie, na którym w blasku pochodni połyskiwały dwie długie skrzynie z kutego złota, wysadzane białymi klejnotami. Ogarnął go smutek po zmarłych z Isig: Solu i Granii, żonie Danana; wszedł do sadzawki, dotknął jednej z trumien. Wieko otworzyło się niespodziewanie, pchnięte od środka. Jakaś rozmyta, nierozpoznawalna twarz, ni to mężczyzny, ni kobiety, spojrzała nań i wypowiedziała jego imię: Naznaczony Gwiazdkami.
W jednej chwili znalazł się z powrotem w swojej izbie. Wstał i zaczął się ubierać, wzywany wciąż przez niski, natarczywy niczym zawodzenie dziecka w nocy, głos dochodzący z korytarzy Isig. Chciał już wyjść z izby, ale zawrócił i przewiesił sobie przez ramię harfę. Zszedł bezszelestnie spiralą schodów z wieży, przeciął salę, w której tlił się jeszcze żar na ogromnym palenisku. Dotarł bez wahania do drzwi na końcu korytarza, prowadzących do wnętrza góry, do wilgotnego, zimnego szybu, którym schodziło się do kopalni. Kierując się instynktem, nie pytając nikogo o drogę, kroczył głównymi korytarzami, skręcał w boczne chodniki, zbiegał schodami coraz głębiej i głębiej. Wyjął pochodnię tkwiącą w przymocowanym do ściany uchwycie. Zobaczył przed sobą rozstęp w litej skale; to stamtąd dobiegało wołanie. Wkroczył bez wahania w szczelinę. Ścieżka za nią była nie oświetlona, nadgryziona zębem czasu. Z podłoża wystawały na wpół uformowane bulwy rosnącej skały, oślizłe od skapującej przez wieki wody. Sklepienie obniżyło się tak raptownie, że musiał się pochylić, żeby nie uderzyć o nie głową, a potem wystrzeliło w górę na niebotyczną wysokość. Ściany zbiegły się i żeby się między nimi przecisnąć, musiał nieść pochodnię nad głową. Panująca tu cisza była równie namacalna co skalne wybrzuszenia w sklepieniu; czuł w swoim śnie ledwie uchwytny, czysty, kwaśny zapach płynnego kamienia.
Obce było mu poczucie czasu, zmęczenia, chłodu; istniał tylko ten nieokreślony dryf cieni i nie kończący się, skomplikowany labirynt przejść, którymi podążał z dziwną pewnością siebie. Schodził coraz niżej i niżej. Pochodnia, nie niepokojona przeciągami, płonęła równym blaskiem; czasami dostrzegał jej odbicie w stawie daleko w dole, pod skalną półką, którą kroczył. W końcu chodniki zaczęły powracać do poziomu, zwężać się, obniżać. Kamienie były popękane, jakby w zamierzchłej przeszłości miało tu miejsce trzęsienie ziemi. Musiał przestępować przez te, które odpadły niczym wielkie zęby od stropu. Chodnik kończył się nagle na zamkniętych wrotach.
Morgon zatrzymał się przed nimi i patrzył, rzucając cień na ścianę za sobą. Ktoś wypowiedział jego imię. Morgon wyciągnął rękę, żeby pchnąć wrota. I wtedy, jakby sięgał poprzez powierzchnię snu, wzdrygnął się i obudził. Stał przed wrotami zagradzającymi drogę do Groty Zgubionych.
Gapił się na nie otępiały, mrugając powiekami. Rozpoznawał polerowany, zielonkawy kamień przetykany czernią, odbijający blask pochodni. Ziąb, którego nie odczuwał we śnie, zaczynał przesączać się przez ubranie. Do jego świadomości dotarła wreszcie olbrzymia masa skały, cisza, ciemność zalegająca w górze. Cofnął się o krok, krzyk wzbierał mu w krtani. Obrócił się na pięcie; ujrzał przed sobą ciemność, której blask jego pochodni nie potrafił nawet nadgryźć. Wypuścił z sykiem powietrze z płuc. Przebiegł kilka kroków, potknął się o jakiś kamień i wpadł na wilgotną skalną ścianę. Przypomniał sobie nie kończącą się, chaotyczną trasę, którą przebył we śnie. Przełknął z trudem ślinę, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, krzyk nadal narastał w krtani.
I nagle usłyszał ten głos ze snu, głos, który wywabił go z domostwa Danana i labiryntami góry sprowadził tu na dół:
— Naznaczony Gwiazdkami.
Głos dobiegał zza wrót. Był dziwny, czysty, pozbawiony tembru. Przyprawiał Morgona o panikę; wyraźnie, jakby trzecim okiem, zobaczył implikacje niebezpieczeństwa czającego się za tymi wrotami oraz implikacje zdobycia niewyobrażalnej wiedzy. Stał tak dłuższy czas, dygocząc na całym ciele z zimna, nie odrywając wzroku od wrót, przeciwstawiając prawdopodobieństwo możliwościom. Liczące sobie tysiące lat, niewiadomego pochodzenia, nietknięte przez czas wrota trwały niewzruszone. W końcu przyłożył dłoń na płask do ich gładkiej powierzchni. Wrota ustąpiły pod jego delikatnym naciskiem, uchylając się w ciemność. Przestąpił ostrożnie próg. Blask pochodni rozlał się po ścianach nabrzmiałych nie odkrytymi żyłami i złogami klejnotów. Ktoś wstąpił w krąg światła. Morgon zatrzymał się jak wryty.