Выбрать главу

Spazmatycznie wciągnął powietrze w płuca. Drobna, wąska dłoń dotknęła go w ten sam sposób jak niedawno Suth, jakby sprawdzała, czy jest realny.

— Jesteś dzieckiem? — wyszeptał Morgon, wpatrując się w nieruchomą, zielonkawo szarą twarz.

Jasna główka uniosła się, spojrzały na niego białe jak gwiazdy oczy.

— Jesteśmy dziećmi. — To był ten sam głos, głos dziecka — czysty, senny.

— Dziećmi?

— Wszyscy jesteśmy dziećmi. Dziećmi Panów Ziemi. Usta Morgona poruszyły się bezgłośnie. Coś, co nie było już paniką, zaczynało pęcznieć mu w krtani, kłaść się ciężarem na klatce piersiowej. Widmowa, lśniąca buzia chłopca drgnęła nieznacznie pod jego spojrzeniem. Morgon wyciągnął odruchowo rękę i dotknął jego policzka. Ciało nie ustąpiło pod palcami.

— Staliśmy się kamieniem w kamieniu. Ziemia nas ujarzmiła.

Morgon uniósł wyżej pochodnię. Wszędzie wokół powstawały z cieni jasne, widmowe postaci dzieci. Przypatrywały mu się ciekawie, bez lęku, jakby widziały w nim postać ze swych snów. Buzie, na które padał blask pochodni, były jak z gładkiego, omszałego kamienia.

— Jak długo… jak długo tu jesteście?

— Od wojny.

— Od wojny?

— Tej sprzed Osadnictwa. Czekaliśmy na ciebie. Obudziłeś nas.

— To wy obudziliście mnie. Nie wiedziałem… nie wiedziałem…

— Obudziłeś nas, a wtedy zawołaliśmy. Masz gwiazdki. — Drobna rączka uniosła się i dotknęła czoła Morgona. — Trzy za życie, trzy za wiatry i trzy za… — chłopiec dźwignął w górę miecz, który trzymał, i podał go Morgonowi wysadzaną gwiazdkami rękojeścią naprzód — … śmierć. Tak nam obiecano.

Morgon przełknął to słowo jak gorzką pigułkę; ujął miecz za ostrze.

— Kto wam obiecał?

— Ziemia. Wiatr. Wielka wojna nas zniszczyła. Obiecano nam więc człowieka pokoju.

— Rozumiem. — Głos mu drżał. — Rozumiem. — Przykucnął przed chłopcem. — Jak masz na imię?

Chłopiec milczał przez chwilę, jakby miał trudności ze znalezieniem odpowiedzi. Nieruchome rysy jego twarzy znowu drgnęły.

— Miałem… miałem na imię Tirnon — powiedział, zacinając się. — Moim ojcem był Tir, Pan Ziemi i Wiatru.

— Ja miałam na imię Ilona — odezwała się mała dziewczynka. Zbliżyła się ufnie do Morgona, długie włosy spływały jej na ramiona niczym skuty lodem wodospad. — Moją matką była… moją matką była…

— Trist — powiedział stojący za nią chłopiec. Wlepiał w Morgona oczy, tak jakby czytał w nim swoje imię. — Ja miałem na imię Trist. Potrafiłem przyjąć każdy kształt ziemi, ptaka, drzewa, kwiatu — znałem je wszystkie. Potrafiłem również przeistoczyć się w vestę.

— Ja miałam na imię Elore — podchwyciła szczupła dziewczynka. — Moją matką była Rena… potrafiła mówić wszystkimi językami ziemi. Uczyła mnie mowy świerszczy.

— Ja miałam na imię Kara…

Tłoczyły się wokół Morgona, nie zważając na ogień, ich głosy były beztroskie, senne. Pozwalał im mówić, obserwując niewiarygodnie delikatne, pozbawione życia buzie.

— Co się stało? — wyrzucił z siebie w pewnej chwili, przekrzykując dziecięcy gwar. — Dlaczego tu jesteście?

Dzieci ucichły.

— Zniszczyli nas — powiedział obojętnie Tristan. — Kto?

— Ci z morza. Edolen. Sec. Zniszczyli nas i nie mogłyśmy już żyć na ziemi; nie mogliśmy jej ujarzmiać. Mój ojciec ukrył nas tu przed wojną. Znaleźliśmy miejsce do umierania.

Morgon zmartwiał. Opuścił powoli pochodnię; na krąg dzieci spłynął znowu półmrok.

— Rozumiem — wyszeptał. — Co mogę dla was zrobić?

— Uwolnij wiatry.

— Dobrze. W jaki sposób?

— Jedna gwiazdka wywoła z ciszy Pana Wiatrów. Jedna z ciemności Pana Ciemności, jedna ze śmierci dzieci Panów Ziemi. Zawołałeś, one odpowiedziały.

— Kim jest…

— Wojna jeszcze się nie skończyła, przyczaiła się tylko i zbiera siły. Ty będziesz niósł gwiazdki ognia i lodu do Końca Ery Najwyższego…

— Ależ my nie możemy żyć bez Najwyższego…

— Tak nam obiecano. Tak się stanie. — Chłopiec zdawał się nie słyszeć już głosu Morgona, lecz wsłuchiwał się w głos z pamięci wieków. — Jesteś Naznaczonym Gwiazdkami i uwolnisz spod ich porządku…

Urwał nagle.

— Mów dalej — ponaglił go Morgon.

Tirnon spuścił głowę i nerwowym ruchem chwycił Morgona za nadgarstek.

— Nie. — jego głos przepełniony był udręką.

Morgon uniósł pochodnię. Za kruchymi powierzchniami twarzy, za krzywizną kości, kształtem smukłego ciała, światło wyłowiło cień, który nie ustąpił. Ze strzępów mroku uniosła się jakaś ciemna głowa; patrzyła na niego z uśmiechem kobieta o pięknej, spokojnej i nieśmiałej twarzy.

Morgon podniósł się na równe nogi, otaczał go wir roziskrzonych gwiazdek. Głowa Tirnona opadła na jego zgięte kolana; na oczach Morgona zarysy ciała chłopca zaczęły zlewać się ze sobą. Odwrócił się szybko i przecisnął przez kamienne wrota. Kiedy zatrzaskiwały się za nim, odrzucając go na zewnątrz, zobaczył zbliżającą się chodnikiem gromadę postaci ze światełkami w dłoniach, postaci kolorem i ruchami przypominających morze.

Na moment ogarnęła go panika. Kątem oka dostrzegł obok siebie otwór w ścianie, wylot wąskiego bocznego chodnika. Odrzucił pochodnię najdalej, jak potrafił; poszybowała niczym gwiazda w kierunku nadchodzących. Nie tracąc czasu, namacał otwór w ścianie i wcisnął się na oślep w nieznany chodnik, który napierał nań przy każdym ruchu i oddechu. Wymacywał sobie drogę, sunąc dłońmi po wilgotnej, gładkiej skale, uderzał twarzą i ramionami o niewidzialne występy czyhające za każdym załomem. Ciemność kształtowała chodnik, kształtowała kamienie pod jego dłońmi. Zostawiał za sobą nieprzeniknioną czerń; czerń przed nim napierała na jego oczy. Zatrzymał się raz, przerażony swoją ślepotą, i usłyszał niezmąconą ciszę Isig wzbijającą się ponad jego chrapliwy oddech. Ruszył dalej, kalecząc sobie dłonie o niewidzialne przeszkody, krew z rozcięcia na twarzy zlepiała rzęsy. W pewnym momencie skalne podłoże rozstąpiło mu się pod nogami i runął w czerń. Jego krzyk utonął w wodzie.

Ściskając wciąż bezwiednie miecz w ręku, wywindował się na chropawą kamienną płytę i legł tam pośród ciszy, którą mącił jedynie jego spazmatyczny, rzężący oddech. Sporo czasu upłynęło, zanim zaczął się wreszcie uspokajać, i wtedy usłyszał kroki tuż przy swojej twarzy. Wstrzymał oddech. Ktoś go dotknął.

Zerwał się błyskawicznie na równe nogi i odskoczył.

— Uważaj, Morgonie — dobiegł go szept. — Woda…

Znieruchomiał i przygryzając wargi, wytężył wzrok, ale ciemności panowały tu absolutne. I nagle uświadomił sobie, że zna ten głos.

— Morgonie. To ja, Bere. Idę do ciebie. Nie ruszaj się, bo znowu wpadniesz do wody. Już idę…

Morgon zebrał całą swoją odwagę, by nie ruszyć się z miejsca. Czyjaś ręka znowu go dotknęła i w tym momencie poczuł, że miecz porusza mu się w dłoni i wydaje jakiś dźwięk.

— Był tam. Miałeś rację. Wiedziałem. Wiedziałem, że wygraweruje klingę. To… nie widzę dobrze; muszę… — Głos ścichł na chwilę. — Coś ty narobił. Rozciąłeś sobie dłoń, trzymając go w ten sposób.