Deth niewiele się odzywał. Kiedy wyszli, zabierając ze sobą Berego, Morgon, zacinając z bólu zęby, wstał z łóżka i podszedł do okna. Zapadał zmierzch, błękitno-białe zbocza góry czekały w bezruchu na nadciągającą noc. Morgon stał i patrzył, jak wielkie drzewa wtapiają się w mrok. Cały świat zamarł, nic się nie poruszało, ani zwierzę, ani obciążona śniegiem gałąź, a tymczasem biała głowa Isig coraz wyraźniej rysowała się na tle czarnego, bezgwiezdnego nieba.
Usłyszał kroki na schodach, rozchyliła się kotara.
— Kiedy ruszamy do góry Erlenstar? — zapytał Morgon, nie odwracając się od okna.
— Morgonie…
Dopiero teraz się obejrzał.
— Rzadko słyszę w twoim głosie ten ton. To protest. Stoimy na progu góry Erlenstar, a ja mam tysiąc pytań do zadania…
— Góra Erlenstar to tylko góra Erlenstar — powiedział cicho Deth. — Miejsce, gdzie możesz, ale wcale nie musisz znaleźć odpowiedzi, na których tak ci zależy. Cierpliwości. Wiatry, które dmą od północnych rubieży przez Przełęcz Isig, są w środku zimy bezlitosne.
— Miałem już z tymi wiatrami do czynienia i nie zrobiły na mnie wrażenia.
— Wiem. Ale jeśli wyruszysz w drogę nie dość silny, by stawić czoło zimie, nie przeżyjesz dwóch dni poza Kyrth.
— Przeżyję — warknął Morgon. — Akurat w tym jestem najlepszy — w wychodzeniu cało z każdej opresji bez przebierania w środkach, wszelkimi dostępnymi sposobami. Mam wielkie talenty, niezwyczajne u księcia Hed. Widziałeś miny górników, kiedy weszli do groty i znaleźli tam nas wszystkich? Tylu tu kupców. Jak myślisz, ile trzeba czasu, żeby wieść o tym dotarła na Hed? Jestem nie tylko biegły w zabijaniu, ale mam do tej roboty miecz noszący moje imię, przekazany mi przez dziecko o kamiennej twarzy na polecenie czarodzieja, który wykuł go, zakładając, że człowiek o imieniu, które oręż ten nosi, przyjmie narzuconą mu misję. Nie mam wyjścia. Jeśli nie pozostaje mi nic innego, jak tylko robić, czego się ode mnie oczekuje, to zrobię to od razu, najszybciej, jak to możliwe. Jest bezwietrznie; gdybym ruszył dziś wieczorem, za trzy dni byłbym pod górą Erlenstar.
— Za pięć — poprawił go Deth. — Nawet vesty muszą kiedyś spać. — Podszedł do kominka, sięgnął po polano. Podsycony ogień buchnął z nową energią i oświetlił jego twarz. Harfista policzki miał zapadnięte, pożłobione cienkimi zmarszczkami, których wcześniej tam nie było. — Poza tym, jak daleko ujdziesz z kontuzjowaną nogą?
— Mam tu, według ciebie, czekać, aż mnie zabiją? — Zmiennokształtni wystąpili tu już przeciwko tobie i ponieśli klęskę. Teraz, kiedy przebywasz w silnie strzeżonym domu Danana, masz ten miecz i na razie żadnych szans na znalezienie odpowiedzi na pytania, które zrodziły się po spotkaniu z kamiennolicymi dziećmi, będą może woleli zaczekać na twój następny ruch.
— A jeśli go nie wykonam?
— Wykonasz. Wiesz przecież.
— Wiem — szepnął Morgon. Odwrócił się gwałtownie od okna. — Jak możesz być tak spokojny? Nigdy nie okazujesz leku, nic cię nigdy nie zaskakuje. Od tysiąca lat chodzisz po tym świecie, zdobyłeś Czerń Mistrzostwa. W jakim stopniu przewidziałeś to, co się teraz dzieje? To ty nadałeś mi imię w Herun. — Zauważył błysk czujności w oczach harfisty, i to jeszcze bardziej go sprowokowało. — Czego się po mnie spodziewałeś? Że pochłonięty tą grą nie będę niczego i nikogo kwestionował? Znałeś Sutha. Czy wyjawił ci znane sobie zagadki związane z tymi gwiazdkami? Znałeś Yrtha. Podobno byłeś w Isig, kiedy on pracował nad moją harfą. Czy powiedział ci, co widział w Grocie Zgubionych? Urodziłeś się w Lungold czy byłeś tam, kiedy zamykano Szkołę Czarodziejów? Studiowałeś w niej? Deth wyprostował się i spojrzał Morgonowi w oczy.
— Nie jestem czarodziejem z Lungold. Nigdy nie służyłem nikomu prócz Najwyższego. Studiowałem przez jakiś czas w Szkole Czarodziejów, bo, widząc, że płyną lata, a ja się nie starzeję, zacząłem podejrzewać, że moim ojcem mógł być czarodziej. Kiedy okazało się, że nie mam żadnych specjalnych uzdolnień w tym kierunku, przerwałem naukę. To tyle, jeśli chodzi o moje związki z czarodziejami z Lungold. Szukałem cię w Ymris przez pięć tygodni; dwa miesiące czekałem na ciebie w Kyrth, nie dotykając swojej harfy w obawie, że ktoś domyśli się, kim jestem i na kogo czekam. Szukałem cię z górnikami Danana pod górą Isig: widziałem twoją twarz, kiedy cię znaleźli. Myślisz, że mógłbym zrobić dla ciebie coś więcej?
— Tak myślę. — W izbie zapadła cisza. Przez chwilę stali obaj nieruchomo, potem Morgon sięgnął powoli po miecz, który Bere zostawił przy kominku, ujął oburącz rękojeść, zatoczył półkole i z całych sił uderzył ostrzem o kamienną ścianę. Sypnęły się iskry, klinga zadźwięczała jak dzwon w głębokim, czystym proteście, Morgon wypuścił miecz z ręki. — Mógłbyś odpowiedzieć na moje pytania — powiedział z goryczą, rozcierając piekące dłonie.
Kilka dni później Morgon, znudzony odosobnieniem w wieży, zszedł na dziedziniec rzemieślników. Ramię prawie się wygoiło, wracały mu siły. Stanął w rozdeptanym śniegu i wdychał woń kowalskich palenisk. Świat zdawał się drzemać pod nieruchomym, szarobiałym niebem. Usłyszawszy swoje imię, odwrócił się. Danan położył mu dłoń na ramieniu. . — Rad widzę, że dochodzisz do siebie.
Morgon skinął głową.
— Dobrze odetchnąć znowu świeżym powietrzem. Gdzie Deth?
— Rano pojechał z Ashem do Kyrth. Wrócą przed zachodem słońca. Zastanawiałem się, Morgonie… Umyśliłem sobie dać ci coś pożytecznego i długo łamałem sobie głowę, co by też mogło najbardziej ci się przydać. Nagle uświadomiłem sobie, że w twych wędrówkach może cię czasami nachodzić pragnienie ukrycia się przed oczami nieprzyjaciół, przyjaciół, przed światem, żeby trochę odpocząć, zebrać myśli… Nie ma nic mniej rzucającego się w oczy od drzewa w lesie.
— Drzewo… — Morgonowi coś zaświtało. — Potrafisz mnie tego nauczyć, Dananie?
— Masz talent do zmieniania postaci. Przeistoczenie się w drzewo jest o wiele łatwiejsze od przeistoczenia się w vestę. Wystarczy, że nauczysz się nieruchomieć. Wiesz, jaki rodzaj nieruchomości cechuje kamień albo garść ziemi.
— Kiedyś wiedziałem.
— Na pewno wiesz. To tkwi głęboko w tobie. — Danan spojrzał w niebo, a potem zerknął na krzątających się po dziedzińcu, zaaferowanych robotników. — W taki dzień jak dzisiaj łatwo nieruchomieć. Chodź. To nie potrwa długo. Nikt nawet nie zauważy, że nas nie ma.
Wyszli z Harte i ruszyli w dół krętą, pustą drogą. Nie dochodząc do Kyrth, skręcili w las. Nogi grzęzły im głęboko w puszystym śniegu; biały pył sypał się z sosnowych i jodłowych gałęzi, o które się ocierali. Szli w milczeniu, dopóki nie zagłębili się w las tak, że nie widzieli już ani drogi za sobą, ani Kyrth w dole, ani Harte w górze, tylko ciemne, nieruchome drzewa. Zatrzymali się i przez chwilę nasłuchiwali. Powłoka chmur wisiała nad nimi milcząca, drzewa zastygły w bezruchu, w górze kołował bezgłośnie jastrząb, który w pewnym momencie zanurkował i zniknął im z oczu. W końcu Morgon, ogarnięty dziwnym poczuciem osamotnienia, obejrzał się na Danana i stwierdził, że obok niego stoi wielka, nieruchoma sosna śniąca o Isig.
Zastygł. Z początku miał kłopoty z opanowaniem dreszczy wynikających z tego bezruchu, potem mu to przeszło i cisza stała się czymś namacalnym, odmierzającym rytm oddechu, bicia serca, wsączającym się w myśli, w kości, aż w końcu poczuł się pustą w środku powłoką zimowego bezruchu. Otaczające go drzewa zdawały się zatrzymywać w sobie ciepło niczym kamienne domy w Kyrth. Nastawił ucha i usłyszał nagle szum ich żył czerpiących życie głęboko spod śniegu, spod zmarzniętej wierzchniej warstwy gleby. Czuł, że sam też ma korzenie, że jest dostrojony do rytmów góry. Jego własne rytmy gdzieś zanikły, rozpłynęły się w ciszy, która go ukształtowała. Przez jego ciało przepływała nieartykułowana wiedza o powolnej, wiekowej egzystencji, o porywistych wiatrach, o początkach i końcach pór roku, o cierpliwym, stoickim wyczekiwaniu na coś, co leży głębiej, niż sięgają korzenie, co śpi w ziemi głębiej niż jądro Isig, coś, co lada chwila się przebudzi…