Выбрать главу

Wrażenie bezruchu minęło. Morgon poruszył się, czuł dziwną sztywność, zupełnie jakby twarz miał pokrytą korą, a palce były gałązkami. Oddech, który dotąd wstrzymywał, uszedł z niego pod postacią szybkiego, białego błysku.

— Ćwicz w wolnych chwilach — odezwał się Danan — żebyś w razie potrzeby potrafił na zawołanie zmienić się z człowieka w drzewo. Czasami zapominam o powrocie do własnej postaci. Patrzę, jak góry rozpływają się w zmierzchu, jak gwiazdy przebijają ciemność niczym klejnoty wyrzynające się z kamienia, i przypominam sobie, kim jestem, dopiero, kiedy nadchodzi, wołając mnie, Bere, albo kiedy usłyszę pod sobą ruchy Isig. To takie odprężające, takie przyjemne być drzewem. Kiedy będę już zbyt zmęczony, by dalej żyć, wejdę na Isig najwyżej, jak potrafię, zatrzymam się tam i zmienię w drzewo. Jeśli droga, którą kroczysz, staje się nie do zniesienia, możesz po prostu zniknąć na jakiś czas i nie znajdzie cię żaden czarodziej ani żaden zmiennokształtny na tym świecie, dopóki nie uznasz, że jesteś już gotowy.

— Dziękuję ci. — Własny głos zaskoczył Morgona tak, jakby zapomniał, że go ma.

— Dysponujesz wielką mocą. Nauczenie się tej sztuki przyszło ci z taką łatwością, jakbyś był moim dzieckiem.

— To było proste. Tak proste, że aż dziwne, iż dotąd tego nie próbowałem.

Po własnych śladach wracali do drogi. Morgon wciąż jeszcze czuł w sobie spokojną zimową nieruchomość. Głos Danana, przesycony wewnętrznym spokojem, bynajmniej tego uczucia nie zakłócił:

— Pamiętam, jak raz, kiedy byłem jeszcze młody, spędziłem pod postacią drzewa całą zimę, żeby się przekonać, jak to jest. Nie czułem w ogóle upływu czasu. Grania wysłała górników, żeby mnie szukali. Sama też szukała, ale jej nie zauważyłem, a tym bardziej ona mnie. Jeśli w drodze do góry Erlenstar zajdzie taka potrzeba, możesz pod tą postacią przetrwać najgorsze burze; i vesta, jeśli biegnie pod wiatr, zmęczy się po jakimś czasie.

— Ja dam sobie radę. Ale co z Dethem? Czy on też potrafi zmieniać kształty?

— Nie wiem. Nigdy go o to nie pytałem. — Danan ściągnął brwi. — Zawsze podejrzewałem, że posiada większe od umiejętności gry na harfie i taktu talenty, ale nie potrafię go sobie wyobrazić zmieniającego się w drzewo. Jakoś mi to do niego nie pasuje.

Morgon spojrzał na górskiego króla.

— A o jakie talenty go podejrzewasz?

— O nic konkretnego. Ale nie byłbym specjalnie zaskoczony żadnym, jaki by ujawnił. Ilekroć z nim rozmawiam, wyczuwam w nim jakąś dziwną ciszę, której nic nie jest w stanie zmącić. Ty chyba znasz go lepiej niż ktokolwiek.

— Nie. Ale tę ciszę też zauważyłem… Czasami myślę, że to po prostu cisza egzystencji. Kiedy indziej kojarzy mi się ona z ciszą wyczekiwania.

Danan kiwnął głową.

— Tak. Ale wyczekiwania na co?

— Tego nie wiem — odparł cicho Morgon. — A chciałbym wiedzieć.

Dotarli do drogi, po której toczył się z turkotem wóz załadowany skórami kupionymi w Kerth od myśliwych. Woźnica poznał ich i zatrzymał konie. Usiedli z tyłu.

— Deth intryguje mnie od czasu, kiedy pewnej zimy, siedemset lat temu to było, po raz pierwszy tu przywędrował i poprosił, żebym w zamian za grę na harfie nauczył go starodawnych pieśni Isig — powiedział Danan, opierając się o skóry. — Wyglądał wówczas mniej więcej tak sarno jak teraz, a jego gra… już wtedy była nieziemska. Morgon odwrócił powoli głowę.

— Siedemset lat temu?

— Tak. Pamiętam, że było to zaledwie kilka lat po tym, jak dowiedziałem się o zniknięciu czarodziejów.

— Myślałem… — Morgon urwał, bo w tym momencie wóz podskoczył na jakimś kamieniu, niewidocznym pod brudnym, rozjeżdżonym śniegiem. — A więc nie było go w Isig, kiedy Yrth pracował nad moją harfą?

— Nie — przyznał zdumiony Danan. — Jak mógłby tu być? Yrth wykonał tę harfę dobre sto lat przed założeniem Lungold, a przecież Deth w Lungold się urodził.

Morgon przełknął pęczniejącą mu w krtani gulę. Spojrzał w pochmurne niebo z nagłym, desperackim rozdrażnieniem. Śnieg znowu zaczynał prószyć.

— Znowu się zaczyna!

— Nie. Nie czujesz tego, głęboko w ziemi? Tego końca…

Tego wieczoru Morgon siedział sam w swojej izbie, zapatrzony w ogień. Krąg kamieni i krąg nocy otaczały go znajomą niewzruszoną ciszą. Trzymał w rękach harfę, ale nie grał; wodził tylko powoli palcami po krawędziach i fasetkach gwiazdek. Usłyszał wreszcie kroki Detha. Kiedy rozsunęły się kotary, Morgon uniósł głowę, ściągnął na siebie wzrok harfisty i zapuścił szybką, nieśmiałą mentalną sondę w jego rozmyte, niezgłębione oczy.

Ogarnęło go na moment wrażenie zaskoczenia, tak jakby, przekraczając próg obcej, samotnej wieży, znalazł się niespodziewanie we własnym domu. I nagle coś eksplodowało w jego umyśle białym ogniem. Wstrząśnięty, oślepiony, podźwignął się z fotela, harfa upadła z łomotem na posadzkę. Przez chwilę nic nie słyszał, nic nie widział, potem zniknęła rozjarzona mgiełka, spowijająca zmysły, i dotarł do niego głos Detha:

— Morgonie… przepraszam. Usiądź.

Oderwał dłonie od twarzy, zamrugał; po izbie tańczyły barwne plamki. Postąpił krok, wpadł na stolik. Deth ujął go pod ramię i podprowadził z powrotem do fotela.

— Co to było? — wykrztusił Morgon.

— Odmiana Wielkiego Krzyku. Morgonie, zapomniałem, że nauczyłeś się od Hara pracować umysłem. Przestraszyłeś mnie. — Napełnił czarkę winem, podał ją Morgonowi, który siedział cały zesztywniały, z zaciśniętymi pięściami, czekając, aż ustąpią rozsadzające mu głowę wibracje wywołane krzykiem. Morgon przyjął od niego czarkę, podniósł się chwiejnie i cisnął nią o ścianę. Wino rozprysnęło się po izbie.

— Dlaczego mnie okłamałeś, mówiąc, że byłeś w Isig, kiedy Yrth pracował nad swoją harfą? — zapytał, zwracając się do Detha. — Dowiedziałem się od Danana, że harfa została wykonana na długo przed twoim urodzeniem.

W oczach harfisty nie dostrzegł śladu zaskoczenia. Pojawił się tam tylko błysk zrozumienia. Deth spuścił wzrok, nalał sobie wina, upił łyk, po czym usiadł z czarką w dłoniach.

— Uważasz więc, że cię okłamałem?

Morgon milczał. Nie wiedział już, co o tym myśleć.

— Nie. Jesteś czarodziejem?

— Nie. Jestem harfistą Najwyższego.

— To wyjaśnij mi, proszę, dlaczego twierdzisz, że byłeś w Isig na sto lat przed swoimi narodzinami?

— Chcesz usłyszeć prawdę czy półprawdę?

— Prawdę.

— No to będziesz musiał mi zaufać. — Głos Detha ścichł nagle, wtapiając się w ciszę zawartą w kamieniach. — Wbrew logice, wbrew rozsądkowi, wbrew nadziei. Zaufaj mi.

Morgon przymknął oczy. Usiadł i odchylił w tył pulsującą bólem głowę.

— Nauczyłeś się tego w Lungold?

— To jedna z niewielu sztuk, które byłem w stanie opanować. Pewnego razu znalazłem się przypadkowo w zasięgu mentalnego krzyku czarodzieja Taliesa, kiedy ten stracił nad sobą panowanie. Nauczył mnie tego w ramach przeprosin.