— Przepraszam… sprawiłem ci ból? Deth uśmiechnął się.
— Było trochę lepiej. Spróbuj jeszcze raz. Spróbował. Przed wschodem księżyca wyczerpał cały zapas zdolności do koncentracji. Deth usiadł i sięgnął po gałąź.
— Usiłujesz wytworzyć iluzję dźwięku bez dźwięku. To nie takie proste, ale jeśli potrafisz wymieniać się myślami z innym człowiekiem, to powinieneś też być w stanie krzyknąć do niego.
— Co robię źle?
— Może jesteś zbyt ostrożny? Pomyśl o Wielkich Krzykaczach z An: o Cyone z An, o lordzie Colu i czarodziejce Madir, których pojedynek na krzyki o prawo ziemi do dębowego lasu, gdzie pasły się ich świnie, przeszedł do legendy. O Kalem, pierwszym królu An, który rozproszył ogromną armię Aum swoim krzykiem rozpaczy, gdy zobaczył, jak jest liczna. Zapomnij, że jesteś Morgonem z Hed i że ja jestem harfistą o imieniu Deth. Gdzieś głęboko w tobie drzemią bogate pokłady mocy, której nie wykorzystujesz. Sięgnij do nich, a może uda ci się wytworzyć krzyk mentalny, który nie będzie brzmiał tak, jakby dochodził z dna studni.
Morgon westchnął. Spróbował jeszcze raz oczyścić umysł, ale jak opadające liście zaczęły przez niego dryfować obrazy Cola i Madir, przerzucających się krzykami, które przemykały z trzaskiem po błękitnym niebie An jak błyskawice: odzianej w purpurę i złoto Cyone, wydającej w dniu swego ślubu potężny tajemniczy krzyk, o którym krążą legendy; Kalego, którego twarz przesłoniły cienie zamierzchłych stuleci, wykrzykującego swą rozpacz na widok przeważających sił wroga. I Morgon, dziwnie poruszony tą ostatnią historią, wydał z siebie krzyk Kalego i poczuł, jak ten krzyk wyrywa się z niego niczym strzała wypuszczona w ślepie bestii.
Zobaczył znowu nad ogniskiem zastygłą twarz Detha.
— Lepiej było? — spytał, odczuwając dziwny spokój.
Deth przez chwilę nie odpowiadał.
— Tak — mruknął w końcu ostrożnie. Morgon wyprostował się.
— Sprawiłem ci ból?
— Owszem.
— Trzeba było… Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?
— Zaskoczyłeś mnie. — Harfista odetchnął głęboko.
Następnego dnia zaczęli się piąć ścieżką biegnącą ośnieżonymi zboczami gór, zostawiając w dole rzekę. Na jakiś czas stracili ją zupełnie z oczu, gdy wjeżdżali między stare drzewa. Morgon, przyglądając się im, wspomniał Danana i wydało mu się, że z pradawnej, pomarszczonej kory spogląda na niego twarz górskiego króla. Przed południem znaleźli się znowu na skraju urwiska i ponownie ujrzeli jasną niecierpliwą rzekę oraz góry zrzucające płaszcze zimowego śniegu.
Juczny koń potknął się, i trącony kopytem kamień poleciał w przepaść, by zniknąć po chwili w nurtach rzeki; Morgon odwrócił się, żeby uspokoić konia. Jasne słońce odbijało się od szczytu nad nimi; w jego promieniach połyskiwały sople zwisające z krawędzi urwiska. Morgon spojrzał na zbocze ponad ich głowami i kościanobiały blask góry poraził mu oczy.
— Gdybym chciał na Hed zbierać Wielkim Krzykiem orzechy — powiedział do Detha, odwracając wzrok — to jak miałbym się do tego zabrać?
Deth, wyrwany z zamyślenia, odparł:
— Musiałbyś wykorzystać to samo źródło energii, z którego czerpałeś wczorajszego wieczoru, upewniwszy się wpierw, czy te orzechy rosną w odludnym miejscu i czy w pobliżu nie ma żadnych zwierząt, bo te, słysząc taki krzyk, rozpierzchłyby się na cztery wiatry. Trudność polega na wydaniu krzyku bez oglądania się na fizyczne ograniczenia. Wymaga to zarówno odpowiednio silnej motywacji, jak i nieprzeciętnych skłonności do nie liczenia się z nikim i z niczym, i dlatego doradzałbym ci raczej zaczekać na silny wiatr.
Morgon zamyślił się. Miękki, rytmiczny stukot kopyt i odległy szum rzeki brzmiały jakoś mało poważnie na tle ciszy, która zdawała się być głucha na jakikolwiek krzyk. Wrócił myślami do poprzedniego wieczoru i spróbował odszukać ponownie w sobie to osobiste i nie zdefiniowane źródło niewyczerpanej energii, która umożliwiła mu wydanie mentalnego krzyku. Słońce, wyglądając niespodziewanie zza załomu skalnego, zasypało ścieżkę rozbłyskami lśnień. Niezmącony błękit nieba drgał potężną, bezgłośną nutą. Morgon wciągnął w płuca ten niesłyszalny dźwięk i krzyknął.
Góry też odpowiedziały mu krzykiem. Przez krótką chwilę słuchał go spokojnie. Potem zobaczył, jak jadący przed nim Deth zatrzymuje się, ogląda zdumiony, zeskakuje z konia i chwyta za uzdę konia jucznego. I dopiero teraz Morgon rozpoznał ten dźwięk. Zsunął się czym prędzej ze swojej klaczy i pociągnął ją pod ścianę urwiska. Przywarł do niego plecami, wsłuchując się w syk i klekot sunącej na nich lawiny. Kamienie odbijały się gradem od ścieżki i leciały dalej w przepaść.
Łoskot wstrząsał nagimi szczytami i niewidocznymi lasami. Głaz wielki jak pół konia uderzył w krawędź urwiska nad ich głowami, przeleciał nad ścieżką i potoczył się po zboczu opadającemu ku rzece, obalając drzewo, które znalazło się na jego drodze. W końcu cisza zebrała siły i powróciła, wciskając się tryumfalnie w ich uszy.
Morgon, oparty plecami w skalną ścianę tak, jakby ją podpierał, odwrócił ostrożnie głowę. Napotkał pusty wzrok Detha. Dopiero po chwili do oczu harfisty powróciło życie.
— Morgonie… — wykrztusił.
Głos mu się załamał. Odciągnął od ściany roztrzęsione konie. Morgon uspokoił swoją klacz i wyprowadził ją z powrotem na ścieżkę. Stanął tam przy niej, nie czując się na siłach dosiąść zwierzęcia, pot szczypał go w twarz ścinany chłodnym powietrzem.
— Ale ze mnie głupiec — wymamrotał po chwili. Deth wsparł się czołem o szyję konia. Morgon, który nie słyszał go dotąd śmiejącego się, stał w śniegu zdębiały. Ten śmiech powrócił do nich odbity od żlebów i śmiech kamienia zlał się ze śmiechem człowieka w jakiś nieludzki chichot, który poraził Morgonowi uszy. Postąpił krok naprzód. Deth, wyczuwszy poruszenie, przestał się śmiać. Dłonie miał wplecione w końską grzywę, kurczowo na niej zaciśnięte, ramiona usztywnione.
— Dethu… — odezwał się cicho Morgon. Harfista uniósł głowę, sięgnął po cugle i powoli, nie spoglądając na Morgona, dosiadł konia. Poniżej, na zboczu leżało w śniegu wyrwane z korzeniami drzewo, którego pień pękł jak kość. Morgon, patrząc na nie, przełknął z trudem ślinę.
— Przepraszam — powiedział. — Zachowałem się jak głupiec, ćwicząc Wielki Krzyk w górach pokrytych topniejącym śniegiem. Mogliśmy obaj zginąć.
— Tak. — Harfista odchrząknął, tak jakby sprawdzał, czy nie odebrało mu głosu. — Przełęcz jest nie do przebycia dla zmiennokształtnych, ale nie dla ciebie.
— I dlatego tak się śmiałeś?
— Nic innego nie przychodziło mi do głowy. — Spojrzał wreszcie na Morgona. — Możemy ruszać?
Morgon bez entuzjazmu wspiął się na klacz. Słońce sunące po nieboskłonie w kierunku góry Erlenstar zostawiało w przełęczy świetlny ślad.
— Kilka mil stąd droga schodzi z powrotem do rzeki. Zatrzymamy się tam na noc.
Morgon kiwnął głową.
— Wcale tak głośno nie zabrzmiał — powiedział, gładząc po szyi drżącą klacz.
— Nie. To był łagodny krzyk. Ale skuteczny. Gdybym to ja wydał kiedyś z całym przekonaniem Wielki Krzyk, rozpękłby się chyba cały świat.
Przez osiem dni podążali brzegiem rzeki ku jej źródłu: górze o topniejących zboczach i przykrytym śniegową czapą szczycie, która wypiętrzała się ponad królestwa Najwyższego. Rankiem dziewiątego dnia ujrzeli koniec drogi. Przecinała Ose i nikła w paszczy Erlenstar. Na widok progu siedziby Najwyższego Morgon zatrzymał klacz. Droga, po przecięciu rzeki, biegła szpalerem ogromnych starodawnych drzew, oczyszczona ze śniegu, skrząca się jak wewnętrzne ściany Harte. Gładkie, łukowate wrota w kamiennym licu góry były uchylone. Zobaczył wychodzącego z nich człowieka, który ruszył drogą w kierunku mostka, by przy nim na nich zaczekać.