— To Serie — powiedział Deth. — Strażnik Najwyższego. Wyszkolili go czarodzieje z Lungold. Ruszajmy.
Ale sam nie ruszył. Morgon zerknął na niego niepewnie. Zaczynało go ogarniać podniecenie zmieszane z lękiem. Harfista siedział na koniu nieruchomo, twarz miał jak zwykle spokojną, patrzył na wrota prowadzące w głąb Erlenstar. W końcu odwrócił głowę. Spojrzał na Morgona dziwnym, na wpół badawczym, na wpół pytającym wzrokiem, jakby ważył w umyśle jakąś zagadkę i odpowiedź na nią. Potem, nie dopasowując jednego do drugiego, ruszył. Morgon podążył za nim w ten ostatni etap podróży. Przejechali przez mostek, za którym zatrzymał ich Serie odziany w długą luźną szatę, utkaną chyba ze wszystkich występujących pod słońcem barw.
— To Morgon, książę Hed — powiedział Deth, zsiadając z konia.
Serie uśmiechnął się.
— A więc Hed przyszło w końcu do Najwyższego. Witaj. Spodziewał się ciebie. Zajmę się waszymi końmi.
Morgon ruszył ramię w ramię z Dethem roziskrzoną drogą wysadzaną startymi, nie szlifowanymi klejnotami. Korytarz zaczynający się za wrotami Erlenstar prowadził do ogromnej wewnętrznej sali, pośrodku której, na wielkim okrągłym, palenisku buzował ogień. Serie oddalił się, okrążając je z ich końmi. Deth poprowadził Morgona do łukowych, dwuskrzydłowych drzwi. Otworzyły się cicho. Ludzie w takich samych pięknych szatach pokłonili się Morgonowi i zamknęli za mmi podwoje.
Po pogrążonych w cieniu, usianych klejnotami ścianach, posadzce i sklepieniu komnaty przebiegały nieustannie wywoływane grą ognia lśnienia. Można by pomyśleć, że siedzibą Najwyższego jest jądro gwiazdy. Deth położył Morgonowi dłoń na ramieniu i poprowadził go ku podwyższeniu w głębi okrągłej komnaty. Na trzecim stopniu, między dwiema płonącymi pochodniami stał tron z wysokim oparciem, wyrzeźbiony z jednej bryły żółtego kryształu. Morgon zatrzymał się przed podwyższeniem. Deth zostawił go tam, wszedł po schodach i stanął obok tronu. Najwyższy, mężczyzna odziany w słoneczno-złotą szatę, z włosami zaczesanymi do tyłu i odsłaniającymi proste, surowe czoło, oderwał dłonie od poręczy tronu i złączył je czubkami palców.
— Morgon z Hed. Serdecznie witamy — odezwał się cicho. — W czym mogę pomóc?
Morgonowi krew uderzyła do głowy, by zaraz z niej odpłynąć. Serce waliło mu głucho w piersi. Wysadzane klejnotami ściany pulsowały milcząco rozbłyskami światła. Zerknął na Detha. Harfista stał nieruchomo, patrzył na niego obojętnymi, czarnymi jak noc oczami. Morgon przeniósł wzrok na Najwyższego, ale przepych nie był w stanie zamaskować rysów tej twarzy: należała do Mistrza z Caithnard, z którym obcował przez trzy lata, nie wiedząc, z kim naprawdę ma do czynienia.
— Mistrz Ohm… — zdołał wykrztusić.
— Jam jest Ohm z Caithnard. Jam jest Ghisteslwchlohm, Założyciel Lungold i — jak się domyślałeś — jego niszczyciel. Jam jest Najwyższy.
Morgon pokręcił głową. Jakiś ogromny ciężar narastał mu w krtani, wysadzał oczy z czaszki. Spojrzał znowu na Detha i ten rozmył się nagle na jego oczach, ale stał dalej milczący, spokojny i nieporuszony jak lodowiec nad Przełęczą Isig.
— A ty… — wyszeptał Morgon.
— Jam jest jego harfista.
— Nie — szepnął Morgon. — O, nie. — Poczuł, jak to słowo unosi się z jakiegoś strasznego źródła, jak wyrywa się z jego ust. I zaryglowane wrota siedziby Najwyższego rozpękły się od góry do dołu pod naporem tego krzyku.