— Gdybym to ja wiedział.
Tristan, która podczas przygotowań do wyjazdu nie odstępowała Morgona na krok i dreptała za nim z jego opończą przerzuconą przez ramię, zatrzymała się w pewnej chwili pośrodku sali. Twarz siostry wydała mu się nagle obca z tym wyrazem bezradności, jaki się na niej odmalował. Dziewczyna rozejrzała się po gołych ścianach z polerowanego drewna, poprawiła krzesło przy stole.
— Mam nadzieję, Morgonie, że ona potrafi się śmiać — wyszeptała.
Statek gnał na skrzydłach wiatru; Hed malała i rozmazywała się w dali. Spod pokładu wynurzył się harfista Najwyższego. Podszedł do burty i stanął przy relingu; szara opończa furkotała za nim na wietrze jak chorągiew. Morgon przyjrzał się gładkiemu, nie tkniętemu przez słońce obliczu mężczyzny. Odnosił wrażenie, że coś tu jest nie tak, że w tych srebrzystosiwych włosach, w tych szlachetnych rysach twarzy kryje się jakaś zagadka.
Harfista odwrócił głowę. Spotkały się ich spojrzenia.
— Z jakiego kraju pochodzisz? — spytał Morgon.
— Z żadnego. Urodziłem się w Lungold.
— W mieście czarodziejów? Kto nauczył cię grać na harfie?
— Wielu mnie uczyło. Swoje imię wziąłem od harfisty morgola Crona, Tirunedetha, który uczył mnie pieśni Herun. Prosiłem go o to, zanim umarł.
— Morgola Crona? — żachnął się Morgon. — Ylcorcronltha?
— W samej rzeczy.
— Przecież on rządził Herun przed sześciuset laty!
— Urodziłem się — powiedział spokojnie harfista — tysiąc lat temu, wkrótce po założeniu Lungold.
Morgon skamieniał, jego ciało kołysało się w rytm fal wraz z całym statkiem. Patrzył na obojętną twarz wystawioną ku słońcu, którego promyki igrały po powierzchni wzburzonego morza.
— Nic dziwnego, że tak grasz na harfie — wyszeptał.
— Miałeś tysiąc lat, żeby się nauczyć pieśni o królestwie Najwyższego. Nie wyglądasz staro. Mój ojciec starzej wyglądał przed śmiercią. Jesteś synem czarodzieja? — Spuścił wzrok na swoje dłonie splecione wokół kolan i dodał przepraszająco: — Wybacz. To nie moja sprawa. Byłem tylko…
— Ciekawy? — Harfista uśmiechnął się. — Przesadnieś ciekaw jak na księcia Hed.
— Wiem. To dlatego ojciec wysłał mnie w końcu do Caithnard — bez przerwy o coś pytałem. Wprawiałem go tym w zakłopotanie. Ale że był człowiekiem mądrym i szlachetnym, pozwolił mi tam jechać. — Urwał znowu, zadrgały mu wargi.
— Ja nie znałem swojego ojca — powiedział harfista zapatrzony w zbliżający się ląd. — Urodziłem się bez imienia w slumsach Lungold w czasie, kiedy miasto to nawiedzali jeszcze czarodzieje, królowie, a nawet sam Najwyższy. Nie ciągnęło mnie do ziemi, nie miałem daru nadprzyrodzonej mocy, dawno więc zrezygnowałem z dociekania, kim był mój ojciec.
Morgon uniósł głowę.
— Danan Isig — powiedział z namysłem — już wtedy był stary jak drzewo, i Har z Osterlandu też. Nikt nie wie, kiedy narodzili się czarodzieje, ale jeśli nawet jesteś synem któregoś z nich, to on się o ciebie nie upomni, bo ich już nie ma.
— Nieważne. Czarodzieje odeszli; nie zawdzięczam niczego żadnemu z żyjących władców, prócz Najwyższego. W jego służbie mam imię, mam dach nad głową, swobodę ruchu i sądu. Odpowiadam tylko przed nim; on zaś ceni mnie za moją grę i moją dyskrecję, które z upływem lat stają się coraz lepsze. — Schylił się po harfę i przewiesił ją sobie przez ramię. — Zaraz wpływamy do portu.
Morgon podszedł do harfisty i stanął obok niego przy relingu. W głębi zatoki, do której wpływali, rozciągało się miasto targowe Caithnard pełne gospod i sklepów. Statki z wydętymi pomarańczowo-złotymi żaglami heruńskich kupców nadlatywały ku niemu z północy na skrzydłach wiatru niczym stado ptaków. Na urwistym, wysuniętym w morze cyplu stanowiącym róg półksiężycowatej zatoki wznosiła się ciemna budowla, której kamienne mury i małe cele Morgon tak dobrze znał. Przed oczyma stanęła mu szczupła, kpiąca twarz brata Raederle; zacisnął dłonie na relingu.
— Rood. Będę mu musiał powiedzieć. Ciekawe, czy zastanę go na uniwersytecie. Od roku się nie widzieliśmy.
— Rozmawiałem z nim dwa wieczory temu na uniwersytecie, gdzie zatrzymałem się przed przeprawą na Hed. Odebrał właśnie Złotą Szatę Średniobiegłego Mistrza.
— Mógł więc pojechać na czas jakiś do domu. — Statek przeciął ostatnią falę, wszedł do portu i jego szybkość spadła. Marynarze, pokrzykując do siebie, zwijali żagiel. — Ciekaw jestem, co powie… — W głosie Morgona pojawiła się niepewność.
Nad nieruchomą taflą wody uwijały się jak frygi morskie ptaki. Nabrzeże, do którego przybili, zawalone było zarówno przeznaczonymi do załadunku, jak i wyładowywanymi towarami. Piętrzyły się tam bele materiału, skrzynie, sągi drewna, beczki z winem, stosy futer, kłębiły się zwierzęta. Marynarze machali do znajomych na brzegu, nawoływali się kupcy.
— Dziś, z wieczornym odpływem, wyrusza do Anuin statek Lyle'a Oma — poinformował Detha i Morgona jeden z kupców. — Poznacie go po czerwono-żółtych żaglach. Sprowadzić ci konia, lordzie?
— Przejdę się — odparł Deth. A zwracając się do Morgona, powiedział: — Mistrzom z uniwersytetu lista nie rozwiązanych zagadek wydłużyła się o jeszcze jedną: kto zwyciężył w grze w zagadki z Pevenem z Aum?
Przerzucono trap. Morgon kiwnął głową i zarzucił sobie tobołek na ramię.
— Powiem im. Idziesz na uniwersytet?
— Za jakiś czas.
— No to do wieczornego odpływu, lordowie — przypomniał im kupiec, kiedy schodzili po trapie na ląd. Rozstali się na brukowanej kocimi łbami uliczce biegnącej wzdłuż nabrzeży. Morgon skręcił w lewo i ruszył trasą, którą przez tyle lat przemierzał. Było południe i wąskie uliczki miasta roiły się od kupców, marynarzy z rozmaitych krain, wędrownych grajków, myśliwych, studentów w obszernych szatach, których barwy świadczyły o stopniu wtajemniczenia, bogato odzianych mężczyzn i kobiet z An, Ymris, Herun. Morgon przeciskał się przez te tłumy z tobołkiem na ramieniu, niepomny zgiełku i poszturchiwań. W bocznych uliczkach było spokojniej; idąc ulicą, opuścił miasto i zaczął się piąć ponad roziskrzone morze. Karczmy i kupieckie składy zostały za nim.
Mijał grupki studentów zmierzających w stronę miasta. Przerzucali się zagadkami, głosy mieli wesołe, pewne siebie. Pnąca się stromo pod górę droga wyprostowała się w końcu i Morgon ujrzał przed sobą starożytny uniwersytet zbudowany z chropawych, ciemnych głazów, masywny jak samo urwisko, wznoszący się pośród wysokich, powykręcanych wiatrem drzew. Zapukał do znajomych dwuskrzydłowych wrót z dębu. Otworzył mu odźwierny, piegowaty młodzieniec w Białej Szacie Początkującego Mistrza. Obrzuciwszy jednym spojrzeniem Morgona i jego tobołek, powiedział wyniośle:
— Pytaj, a tutaj otrzymasz odpowiedź. Jeśli przychodzisz szukać wiedzy, to tu ją znajdziesz. Mistrzowie egzaminują kandydata do Czerwonego Terminu i pod żadnym pozorem nie wolno im przeszkadzać. Podaj mi swe imię.
— Morgon, książę Hed.
— O! — Odźwierny pogładził się po ciemieniu i uśmiechnął. — Wejdź. Sprowadzę zaraz Mistrza Tela.
— Nie, nie przerywaj im. — Morgon przekroczył bramę. — Czy zastałem tu Rooda z An?
— Tak, jest na drugim piętrze, naprzeciwko biblioteki. Zaprowadzę cię.
— Znam drogę.
Mrok zalegający w nisko sklepionych korytarzach rozpraszało jedynie światło sączące się przez szerokie, oprawione w ołów okno na końcu każdego, osadzone w grubych na stopę, kamiennych murach. Po obu stronach każdego korytarza ciągnęły się rzędy zamkniętych drzwi. Morgon zatrzymał się przed tymi, na których widniała drewniana tabliczka z imieniem Rooda i wyciętym poniżej krukiem. Zapukał i usłyszawszy bełkotliwą odpowiedź, otworzył drzwi.