– Ale ona była przecież najlepsza z nas, najświętsza. Podziwiałam ją, była taka dobra.
– Była obłąkana – odparła Adelia. – Trudno to wytłumaczyć.
– Skąd się to bierze?
– Nie wiem. Może zawsze w niej było. Była dławiona. Skazana na życie w cnocie i posłuszeństwie już w wieku trzech lat. Przypadkowo spotkała mężczyznę, który nad nią zapanował. Rowley opowiadał, że Rakszasa pociągał kobiety. „Bóg wie dlaczego. Nie traktował ich dobrze". Czy wściekłe spółkowanie wyzwoliło obłęd mniszki? Być może.
– Nie wiem – powtórzyła Adelia. – Oddychaj płytko. Powoli. Kiedy dotarli do wejścia na most, kłusem zbliżył się do nich jakiś konny. Sir Rowley spojrzał w dół, na medyczkę.
– Czy doczekam się jakichś wyjaśnień, pani?
– Wyjaśniłam już wszystko przeorowi Gotfrydowi. Jestem ci wdzięczna i zaszczycona twoimi oświadczynami…
Och, niedobrze.
– Rowley, chciałabym za ciebie wyjść, tylko za ciebie, za nikogo innego, naprawdę. Ale…
– A czyż tego ranka nie wychędożyłem cię zacnie? Specjalnie mówił po angielsku, Adelia poczuła, jak zakonnica u jej boku wzdryga się, słysząc to stare, saksońskie i wulgarne słowo.
– Zaiste – odparła.
– Uratowałem cię. Ocaliłem przed tym potworem.
– To także zrobiłeś. Ale był tam też ów wir sił, które oplątywały ją i Szymona z Neapolu i doprowadziły do odkrycia na wzgórzu Wandlebury, mimo nieszczęsnego pomysłu Adelii, żeby pójść tam samotnie.
Te same siły doprowadziły do ocalenia Ulfa. Uwolniły Żydów. Choć nikt poza królem o tym nie wspominał, całe śledztwo stanowiło połączenie logiki, chłodnego rozumowania oraz… och, no dobrze, instynktu, ale instynktu opartego na wiedzy; w tej epoce kierującej się głównie naiwną wiarą, rzadkie to były umiejętności, zbyt rzadkie, aby utonąć, tak jak utonął Szymon, zbyt cenne, aby je pogrzebać, tak jak ona zostałaby pogrzebana w małżeństwie. Medyczka o tym wszystkim myślała w udręce, ale rezultat tych rozmyślań był nieuchronny. Chociaż ona się zakochała, to reszta świata się nie zmieniła. Trupy wciąż krzyczą. Miała obowiązek ich wysłuchać.
– Ja nie mogę wyjść za mąż – oznajmiła. – Jestem medykiem umarłych.
– Na pewno powitają cię z radością. Dźgnął konia ostrogami i ruszył na most, zostawiając Adelię samą i dziwnie urażoną. Mógłby przynajmniej odprowadzić ją i Walburgę do domu.
– Hej! – krzyknęła za nim. – Ślesz głowę Rakszasy na Wschód, do Hakima?
Przypłynęła do niej jego odpowiedz.
– Właśnie tam, do licha, już moja w tym głowa! Zawsze potrafił ją rozbawić, nawet kiedy płakała.
– To dobrze – stwierdziła.
Tego dnia w Cambridge wiele się wydarzyło.
Sędziowie wysłuchali zeznań i wydali wyroki w sprawach kradzieży, obrzynania monet, ulicznych bójek, uduszenia niemowlęcia, bigamii, kłótni o miedzę, zbyt słabego piwa, za małych bochenków chleba, podważanych testamentów, śmiertelnych wypadków, włóczęgostwa, żebractwa, sporów kapitanów łodzi, sąsiedzkich bijatyk, podpalenia, uciekających dziedziczek i krnąbrnych czeladników.
W południe zrobiono przerwę. Grzmot werbli i dźwięk trąb przykuły uwagę tłumów na podzamczu. Na podwyższeniu, przed sędziami, stanął herold, odczytał z pergaminu, tak by usłyszano go w mieście:
– „Niechaj będzie wiadome, że w obliczu Boga i ku ukontentowaniu sędziów, rzeczonemu rycerzowi, niejakiemu Joscelinowi z Grantchester, dowiedziono, iż to on jest nikczemnym zabójcą Piotra z Trumpington, Harolda z Parafii Świętej Marii, Marii córki Bonninga, łowcy ptactwa, oraz Ulryka z Parafii Świętego Jana i że wspomniany już Joscelin z Grantchester zginął, gdy go chwytano, a jak przystoi w przypadku takiego zbrodniarza, pożarty został przez psy.
Niech będzie także wiadome, że Żydzi z Cambridge oczyszczeni zostali z oskarżeń o te morderstwa, tak aby mogli powrócić do prawnie im przynależnych domów i zajęli je bez przeszkód. W imię Boże, podpisano Henryk, król Anglii".
Nie było wzmianki o mniszce, Kościół milczał w jej sprawie. Ale w całym Cambridge o tym szeptano. Po południu Agnieszka, żona sprzedawcy węgorzy oraz matka Harolda, rozebrała małą chatynkę, w której przesiadywała pod bramami zamku od czasu śmierci syna, zatargała szałas w dół zbocza i odbudowała pod bramą klasztoru Świętej Radegundy.
To widzieli i słyszeli wszyscy.
Innych rzeczy dokonano potajemnie oraz w ciemnościach, chociaż dokładnie nie wiadomo, kto to robił. Na pewno wysocy dostojnicy Kościoła zebrali się za zamkniętymi drzwiami, a jeden wołał: „któż uwolni nas od tej hańbiącej nas kobiety?", dokładnie jak wołał kiedyś Henryk II, aby uwolniono go od kłopotliwego Becketa.
Co później wydarzyło się za tymi zamkniętymi drzwiami, było już mniej znane, albowiem nie wydano żadnych poleceń, choć pojawiły się sugestie tak delikatne jak skrzydełka komara, tak nikłe, że wprost nie dawało się ich wysłowić, wyrażono życzenia tak subtelnym kodem, iż odczytać mogli je tylko ci, którzy znali do niego klucz. Może wszystko dlatego, aby o tych ludziach – a oni nie byli duchownymi – którzy zeszli z Zamkowego Wzgórza do klasztoru Świętej Radegundy, nie dało się powiedzieć, iż działali z czyjegoś rozkazu.
Ani nawet w ogóle, że to oni zrobili.
Przypuszczalnie Agnieszka wiedziała, ale nigdy nikomu o tym nie mówiła.
Owe sprawy, te jawne i te ukryte, działy się bez wiedzy Adelii. Tak jak poleciła jej Gyltha, medyczka przespała całą dobę. Kiedy się obudziła, ujrzała kolejkę pacjentów, wijącą się uliczką Jezusową. Czekali, aż przyjmie ich medyk Mansur. Zajęła się najpoważniejszymi przypadkami, potem zrobiła przerwę, w trakcie której naradziła się z Gylthą.
– Powinnam iść do konwentu i przyjrzeć się Walburdze. Zaniedbałam ją.
– Dasz sobie radę.
– Gyltha, ja nie chcę tam iść.
– No to nie idź.
– Kolejny taki atak może zatrzymać jej serce.
– Drzwi klasztoru są zamknięte i nikt z wewnątrz nie odpowiada. Tak mówią… I mówią, że… – Gyltha nie potrafiła się zmusić, aby wypowiedzieć to imię. – Jej już nie ma. Tak mówią.
– Nie ma już? – Nikt się nie ociąga, kiedy rozkazuje mu król, pomyślała. Le roi le veut. – Gdzie oni ją wysłali?
Gyltha wzruszyła ramionami.
– Po prostu jej nie ma. Tak mówią.
Adelia poczuła, jak ulga spływa jej do żeber i niemal je leczy. Plantagenet oczyścił powietrze królestwa, tak że ona może nim teraz swobodnie oddychać.
Chociaż, pomyślała, czyniąc tak, skaził powietrze innego kraju. Co tam zostanie jej uczynione?
Medyczka usiłowała nie dopuszczać do myśli obrazu zakonnicy wijącej się na posadzce refektarza, tym razem w nieczystościach i kajdanach – ale jej się nie udało. Nie zdołała też uniknąć troski. Była wszak medykiem, a prawdziwi medycy nie osądzali, tylko diagnozowali. Zajmowała się ranami i chorobami kobiet oraz mężczyzn, którzy wzbudzali w niej wstręt jako w człowieku, ale nie lekarzu. Charakter odstręczał, jednak nie cierpienia, nie ciało potrzebujące pomocy.