Był zdumiony.
– Na boże zęby, to nie ma żadnych innych?
– Na pewno wiesz, że nie ma.
– Nie wiedziałem, naprawdę. My, królowie, mamy wiele rzeczy na głowie. – Pstryknął palcami. – Zapisz to, Hubercie. Żydzi mają dostać cmentarze. – Potem odezwał się do Adelii: – Proszę bardzo, załatwione. Le roi le veut.
– Dziękuję – powróciła do zasadniczej kwestii. – Henryku, przez ciekawość, dlaczego jestem ci coś winna?
– Jesteś mi winna biskupa. Miałem nadzieję, że sir Rowley wspomoże mnie w moim boju, będąc w szeregach Kościoła, ale odmówił mi, chcąc się żenić. Jak mniemam, ty będziesz osobą, którą poślubi.
– Ani trochę – odparła zmęczonym głosem. – Ja także mu odmówiłam. Jestem medykiem, nie żoną.
– Naprawdę? – Henryk poweselał, ale zaraz przybrał ponury wyraz twarzy. – Ach, ale obawiam się, żadne z nas nie będzie go mieć. Ten biedny człowiek umiera.
– Co?!
– Hubercie?
– Tak mi powiedziano – odezwał się Hubert Walter – otworzyła mu się rana, którą otrzymał w ataku na zamek, a medyk z miasta twierdzi, że…
Spostrzegł, że jego słowa padają w próżnię, znowu nastąpiła obraza majestatu. Adelia odeszła.
Król popatrzył na trzaskającą furtkę.
– Tak czy owak, ta kobieta robi to, co mówi, i szczęśliwie dla mnie, nie wyjdzie za niego. – Wstał. – Sądzę, Hubercie, że jeszcze możemy osadzić sir Rowleya Picota na biskupstwie St Albans.
– Będzie uszczęśliwiony, panie.
– Myślę, że tak. I to już za chwilę, szczęśliwy przechera.
Trzy dni po tych wydarzeniach owad przestał brzęczeć. Agnieszka, matka Harolda, po raz ostatni rozebrała swój szałas i wróciła do domu, do męża.
Adelia nie słyszała tej ciszy, usłyszała ją dopiero później. Była bowiem w łóżku z biskupem elektem St Albans.
Epilog
A zatem ruszają w drogę, owi wędrowni sędziowie, ruszają rzymskim traktem z Cambridge do następnego miasta, aby teraz tam sprawować sądy. Dźwięczą trąby, bajlifowie odpychają kopniakami podekscytowane dzieci i szczekające psy, aby utorować drogę dla lektyk i koni w pięknych rzędach. Słudzy ponaglają muły obładowane skrzyniami ze skrzętnie zapisanymi zwojami pergaminu, skrybowie wciąż gryzmolą coś na swoich tabliczkach, ogary reagują na trzask batów swoich panów.
Odeszli. Droga jest teraz pusta, wyjąwszy dymiące kupy łajna. Pozamiatane i udekorowane Cambridge oddycha z ulgą. Na zamku szeryf Baldwin kładzie się do łoża z wilgotną szmatką na głowie, a pod jego zamkiem majowy wietrzyk łagodnie porusza wisielcami.
Byliśmy zbyt zajęci naszymi własnymi sprawami, aby przyglądać się sądom, ale gdybyśmy jednak się przyjrzeli, ujrzelibyśmy rzecz nową, rzecz wspaniałą, chwilę, kiedy angielskie prawo sięgnęło wysoko, wysoko, jak najwyżej, z dala od ciemności i przesądów, prosto ku światłu.
Albowiem w trakcie zgromadzenia nikogo nie wrzucono do stawu, by sprawdzić, czy jest winny zarzucanych mu czynów (niewinni toną, winni utrzymują się na powierzchni). Żadnej kobiecie nie kazano ściskać rozżarzonego żelaza, aby sprawdzić, czy popełniła kradzież, morderstwo et cetera (jeśli oparzenie zagoi się przeciągu określonej liczby dni, jest niewinna. Jeśli nie, trzeba ją ukarać).
Żadnego sporu ziemskiego nie rozstrzygnięto też pojedynkiem sądowym (przedstawiciele zwaśnionych stron walczą ze sobą, aż jeden zginie lub odrzuci miecz i się podda).
Nie. Nie poproszono Boga, aby wyraził swoje zdanie poprzez pojedynek, próbę wody czy żelaza, w przeciwieństwie do tego, co zawsze czyniono wcześniej. Henryk Plantagenet w tych sprawach mu nie ufał.
Zamiast tego zeznania dotyczące zbrodni albo sporu rozpatrywało dwunastu ludzi, którzy obwieszczali później sędziom, czy ich zdaniem jakaś kwestia została udowodniona.
Tych ludzi nazywa się ławą przysięgłych. Są czymś nowym.
Jest jeszcze inna nowość. Zamiast pradawnej, bezładnej plątaniny praw sądowniczych, gdzie baron albo pan na włościach mógł wydawać wyroki i wieszać albo nie, zależnie od tego, co mu było akurat wolno, Henryk II dał Anglikom jeden system prawny, obowiązujący w całym królestwie. Nazwany zostanie on prawem powszechnym.
A gdzież jest ów król, który sprawił, że staliśmy się bardziej cywilizowani?
Opuścił swoich sędziów, by zajmowali się własnymi sprawami, i udał się na łowy. Słyszymy ujadanie jego ogarów, niosące się nad wzgórzami.
Może wie, jak i my wiemy, że pamiętać się go będzie i tak tylko jako inspiratora zamordowania Tomasza Becketa.
Może jego Żydzi wiedzą -jak my wiemy – że chociaż tutaj oczyszczono ich z zarzutów, wciąż nosić będą piętno tych, co rytualnie zabijają dzieci i za takie czyny będą karani jeszcze przez wieki.
Taka jest już kolej rzeczy.
Niechaj Bóg pobłogosławi nas wszystkich.
Od autorki
Prawie niemożliwe jest napisanie spójnej historii osadzonej w XII wieku bez wprowadzenia anachronizmów, przynajmniej kilku. Aby nie wywołać zamieszania, używałam współczesnych nazw i terminów. Na przykład Cambridge aż do XIV stulecia nazywano Grentebridge albo Grantebridge, długo jeszcze po założeniu uniwersytetu.
Jednak operacja przedstawiona w rozdziale drugim wcale nie jest przekłamaniem. Pomysł wykorzystania trzciny jako cewnika dla ulżenia pęcherzowi, uciskanemu przez prostatę, może wywołać zaskoczenie czytelnika, ale pewien szanowany profesor urologii zapewniał mnie, że takie rzeczy robiono przez wieki – wizerunki podobnych czynności znaleźć można na ściennych malowidłach starożytnego Egiptu.
Medyczne manuskrypty z tamtych czasów, według mojej wiedzy, nie opisują stosowania opium jako środka znieczulającego, przypuszczalnie dlatego, że wywołałoby to sprzeciw Kościoła, uznającego cierpienie za formę zbawienia. Jednak opium było dostępne w Anglii już od dawna, zwłaszcza na terenach podmokłych, i wątpliwe, aby mniej pobożni i bardziej troskliwi medycy nie stosowali go w taki sposób, jak koniec końców, robili to niektórzy chirurdzy okrętowi.
Chociaż to ja wprowadziłam postaci zaginionych dzieci i umieściłam zdarzenia w Cambridge, moja opowieść o świętym Piotrusiu z Trumpington jest, mniej więcej, bezpośrednim zapożyczeniem z prawdziwej, tajemniczej historii ośmioletniego Wilhelma z Norwich, którego śmierć w 1144 roku dała początek oskarżaniu angielskich Żydów o rytualne mordy.
Nie ma żadnego przekazu o tym, aby miecz pierworodnego syna Henryka II został kiedyś zabrany do Ziemi Świętej, jednak miecz następnego syna monarchy, zwanego Młodszym Królem, trafił tam po zgonie królewicza, zawieziony przez Wilhelma Marszałka, co uczyniło księcia krzyżowcem.