– Jestem zaszokowany, panie – odparł Szymon.
– I winieneś być, mistrzu Szymonie. Ona ma kostkę wziętą z dłoni chłopca i wraz ze swoim kuzynem przyciskali mi ją, gdy byłem w potrzebie, mówiąc, że to winno ukoić ból od razu. Jak widzisz, Roger z Acton pragnął dodać mnie do listy uleczonych, moje imię miało znaleźć się w petycji do Rzymu o oficjalne uznanie świętego Piotrusia.
– Rozumiem.
– Kostka, której bez skrupułów dotknąłem, bo tak wielka była moja męka, nie zadziałała. Ukojenie przyszło z najmniej oczekiwanej strony.
– Przeor wstał. – Co przypomina mi, że muszę się wysikać.
Szymon wyciągał rękę, aby go jeszcze zatrzymać.
– Ale co z pozostałymi dziećmi, panie? Tymi, które wciąż są zaginione? Przeor Gotfryd przez chwilę stał, jak gdyby przysłuchiwał się kosowi.
– Na razie nic – powiedział. – Miasto nasyciło się Chaimem i Miriam. Żydzi w zamku gotowali się do tego, aby go opuścić. Ale wtedy zniknął kolejny chłopiec i już nie odważyliśmy się ich przenosić.
Przeor odwrócił twarz, tak że Szymon jej nie widział.
– To stało się w noc Wszystkich Świętych. To był chłopiec z mojej klasztornej szkoły. – Szymon usłyszał, jak głos mężczyzny się załamuje.
– Potem dziewczynka, córka łowcy ptactwa. W świętych Młodzianków Męczenników, Boże pomóż nam. Potem, ostatnio, w święto Edwarda Króla i Męczennika jeszcze jeden chłopiec.
– Ale, mój panie, któż oskarżał Żydów w związku ze zniknięciem tych dzieci? Czyż oni wszyscy nie byli wtedy zamknięci w zamku?
– Do dzisiejszego dnia, mistrzu Szymonie, Żydów obdarzono już tutaj umiejętnością przelatywania ponad zamkowymi krenelażami, uwierzono, że porywają dzieci i rozszarpują je, a ich szczątki rozrzucają gdzieś po drodze. Radzę ci, nie mów, kim jesteś. Wiedz, że… – przeor urwał – były też znaki.
– Znaki?
– Kabalistyczne symbole, odnalezione tam, gdzie po raz ostatni widziano każde z tych dzieci. Mieszczanie mówią, że przypominają gwiazdę Dawida. A teraz… – Przeor Gotfryd skrzyżował nogi. – Naprawdę muszę się wysikać. To rzecz nie cierpiąca zwłoki.
Szymon patrzył, jak duchowny drepcze ku drzewom.
– Powodzenia, panie. Dobrze zrobiłem, że powiedziałem właśnie tyle, ile powiedziałem, pomyślał. Zyskaliśmy cennego sojusznika. W zamian za informacje, też przekazałem informacje, choć nie wszystkie.
Ścieżka prowadząca na szczyt Kręgu Wandlebury powstała przez osunięcie się gruntu, które rozdarło część wielkiego wału wykopanego przez starożytnych, aby chronić to miejsce. Wyrównały je przechodzące tędy owce i teraz Adelia, z koszem na ramieniu, wspinała się kilka chwil, nie tracąc oddechu. Znalazła się sama na szczycie wzgórza, wielkim kole trawy, naznaczonym przypominającymi czarną porzeczkę owczymi bobkami.
Z daleka szczyt wzgórza zdawał się całkiem łysy. Jedyne wysokie drzewa rosły niżej, w grupie wzdłuż wschodniej krawędzi, a resztę szczytu porastały krzaki głogu i jałowca. Płaską powierzchnię tu i ówdzie dziurawiły dziwaczne doły, niektóre miały prawie trzy stopy głębokości i co najmniej dwa yardy średnicy.
Niezłe miejsce, żeby skręcić kostkę.
Na wschodzie, tam gdzie wstawało słońce, zbocze spływało delikatnie w dół, na zachodzie dość gwałtownie urywało się przed równiną.
Rozpięła płaszcz, splotła dłonie za karkiem, przeciągnęła się, pozwalając, aby bryza przeniknęła przez nędzną tunikę z kłującej wełny, jaką po błaganiach Szymona z Neapolu zgodziła się włożyć w Dover.
– Pani, naszą misję będziemy wypełniać wśród pospólstwa. Jeśli mamy się z nimi zmieszać, dowiedzieć się tego, co wiedzą, to musimy wyglądać jak oni.
– Oczywiście, bo na przykład taki Mansur w każdym calu wygląda jak saksoński wieśniak – powiedziała. – A co z naszym akcentem?
Jednak Szymon upierał się, że to bardzo ważne, bo trzech cudzoziemskich wędrownych medyków, zawsze lubianych przez lud, usłyszy więcej sekretów niż tysiąc śledczych.
– Nie może być przepaści między nami a tymi, których będziemy pytać. Chcemy prawdy, nie szacunku.
– Dla czegoś takiego – pokazała na tunikę – to już na pewno nikt nie będzie nas szanować.
Lecz to Szymon, bardziej doświadczony w zwodzeniu ludzi niż ona, dowodził misją. Adelia wzięła zatem ową rurę z sukna, przyczepiła do barków szpilami, jednak pod nią zostawiła jedwabną szatę. Nie należała do tych, którzy płyną z prądem mody, ale do diaska, nawet dla króla Sycylii nie zniosłaby workowego materiału ocierającego się o skórę.
Zamknęła oczy, rażone światłem, znużone nocą spędzoną na czuwaniu przy pacjencie. Baczyła, czy nie dostaje on gorączki. O świcie skóra przeora była jednak chłodna, a jego puls równy. Na razie zabieg okazał się skuteczny. Pozostawało sprawdzić, czy duchowny zdoła oddać mocz samodzielnie i bez bólu. Pożyjemy, zobaczymy, jak zwykła mawiać Małgorzata.
Zaczęła spacerować, wypatrywała użytecznych roślin. Przy okazji zauważyła, że jej tanie buty – kolejne przeklęte przebranie – przy każdym kroku rozsiewają słodkawe, nieznane zapachy. Wśród traw rosło mnóstwo cennych roślin. Widziała młode listki werbeny, bluszczyku, kocimiętki, Clinopodium vulgare, przez Anglików nazywane dziką bazylią, choć ani jej nie przypominało, ani nie pachniało jak bazylia. Kiedyś kupiła stary angielski zielnik, który zdobyli skądś mnisi z klasztoru Świętej Łucji, ale nie zdołała go przeczytać. Oddała go Małgorzacie, żeby przypominał jej o ojczyźnie, ale później jednak odebrała księgę, by trochę ją postudiować.
A były tam ilustracje tego, co teraz rosło pod jej stopami. Poczuła się tak podekscytowana, jakby na ulicy spotkała kogoś sławnego.
Autor zielnika, podobnie jak większość jego kolegów po piórze, opierał się głównie na Galenie i podawał obiegowe informacje, że wawrzyn chroni przed błyskawicami, kozłek strzeże przed zarazą, majeranek dobrze robi na macicę – jak gdyby kobieca macica pływała do gardła i w dół niczym wiśnia w butelce. Czemuż im się nigdy nie chciało po prostu spojrzeć?
Zaczęła zbierać zioła.
Na początku robiła to niepewnie. Nie było wcale ku temu powodów, bo wielki krąg na szczycie wzgórza jak został kiedyś opuszczony, tak pozostawał opuszczony. Chmury zmieniały jednak wygląd okolicy, kiedy ich cienie przemykały po trawie. Skarłowaciały głóg przybrał kształt zgarbionej staruchy, jakiś nagły pisk – sroki – sprawił, że mniejsze ptaki poderwały się do lotu.
Adelię przepełniał niepokój, sprawiający, iż chciała jak najmniej wystawać ponad płaski krajobraz. Ależ okazała się głupia. Zwabiona tutejszymi ziołami i spokojem owego miejsca, zmęczona gadatliwym towarzystwem, w którym przebywała od Canterbury, popełniła błąd, wędrując samotnie, każąc Mansurowi zostać i opiekować się przeorem. Błąd. Odrzuciła wszak wszelkie zabezpieczenia chroniące ją przed gwałtem. Bez Małgorzaty albo Mansura u boku, dopóki w pobliżu znajdowali się mężczyźni, równie dobrze mogłaby przyczepić sobie transparent z napisem „posiądź mnie". Gdyby zaproszenie zostało przyjęte, uznano by to za jej winę, a nie napastnika.