Выбрать главу

Co to za przeklęte więzienie, w którym mężczyźni trzymają kobiety! Medyczkę wściekały jego niewidzialne kraty, już kiedy Mansur nalegał, aby towarzyszyć jej w długich, ciemnych korytarzach szkoły w Salerno, przez co wyglądała śmiesznie, chodząc tak z wykładu na wykład niczym obdarzona jakimiś nadzwyczajnymi przywilejami. To ją wyraźnie piętnowało. Ale dostała nauczkę, och, dostała ją tamtego dnia, gdy wreszcie uciekła opiekunowi. Poznała wówczas wściekłość, desperację, kiedy musiała szarpać się z jakimś żakiem, poniżające wołanie o pomoc, na które, dzięki Bogu, odpowiedziano, a potem jeszcze kazania prawione przez profesorów i oczywiście Mansura oraz Małgorzatę o grzechach arogancji i beztroski.

Nikt zaś nie winił owego młodego mężczyzny. Chociaż Mansur i tak złamał mu potem nos, aby nauczyć dobrych manier.

Jednak Adelia pozostała sobą i nadal była zadziorna. Zmusiła się więc, aby pójść nieco dalej, w stronę drzew, zerwała jedno, dwa zioła, później rozejrzała się wokół.

Nic. Trzepot kwiecia głogu na wietrzyku, kolejne, nagłe przyćmienie światła, kiedy chmura przesłoniła słońce.

Jakiś bażant zaczął postukiwać i wrzeszczeć. Odwróciła się.

On jakby wyskoczył spod ziemi. Szedł ku niej, rzucając długi cień. Tym razem nie był to pryszczaty żak. Zbliżał się jeden z towarzyszących pielgrzymce silnych i pewnych siebie krzyżowców, metalowe kółka kolczugi brzęczały pod tuniką. Usta śmiały się, ale oczy były twarde tak jak żelazo zasłaniające głowę i nos.

– No, no, no – powiedział niecierpliwym głosem. – No, no, no, moja pani.

Adelia poczuła się bardzo zmęczona własną głupotą i tym, co miało się wnet zdarzyć. Nosiła przy sobie różne rzeczy, a jedna z nich, paskudny mały sztylecik, tkwiła w cholewie buta. Dostała go od swojej sycylijskiej przybranej matki, prostolinijnej kobiety, z zaleceniem, aby wbiła napastnikowi w oko. Żydowski przybrany ojciec zaproponował bardziej subtelny sposób obrony:

– Mów im, że jesteś medykiem i wyglądaj na zatroskaną ich pojawieniem się. Zapytaj się, czy mieli już do czynienia z zarazą. To sprawi, że każdy mężczyzna opuści chorągiew.

Ona jednak wątpiła, czy którakolwiek z tych sztuczek da coś przeciwko temu człowiekowi w kolczudze. Zresztą, w związku ze swoją misją, nie chciała rozgłaszać wszem wobec, czym się naprawdę zajmuje.

Stała wyprostowana i próbowała zachować godność, póki on znajdował się w pewnej odległości od niej.

– Tak? – rzuciła ostro. Taki ton mógł robić wrażenie, kiedy w Salerno była Wezuwią Adelią Rachelą Ortese Aguilar, ale na tym samotnym wzgórzu niewiele znaczył w ustach biednie odzianej cudzoziemki, tak naprawdę znanej tylko z tego, że podróżowała wozem domokrążców wraz z dwoma mężczyznami.

– To właśnie lubię – stwierdził mężczyzna. – Kobieta, która mówi „tak".

Ruszył przed siebie. Nie miała już żadnych wątpliwości co do jego zamiarów. Co gorsza, potknęła się i upadła.

Wtedy jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy.

Z kępy drzew dobiegło świszczące „wuum-wumm", tak jakby coś wirującego przecinało powietrze. Między Adelią i rycerzem w trawę wbił się mały toporek.

Poprzez wzgórze ktoś krzyknął:

– Na Boga, Gerwazy, przywołaj swoje parszywe psy i chodź na dół. Ta stara dziewica już nie może się nas doczekać.

Adelią widziała, jak zmienia się spojrzenie rycerza. Pochyliła się ku niemu i z pewnym wysiłkiem wyszarpnęła topór z ziemi. Wstała z uśmiechem, trzymając narzędzie.

– To muszą być jakieś czary – powiedziała po angielsku. Drugi krzyżowiec wciąż nawoływał kompana, domagając się, aby odnalazł swoje psy i wracał na trakt.

Niezadowolenie na twarzy niedoszłego napastnika zmieniło się w coś na kształt silnej niechęci, a potem, bezwiednie, w brak zainteresowania. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę towarzysza.

Nie zyskałaś przyjaciela, powiedziała sobie Adelia. Boże, jak ja nie cierpię się bać. Do licha z nim, do licha. I do licha z tym przeklętym krajem. W ogóle tu nie chciałam przyjeżdżać. W złym humorze, drżąc, pomaszerowała do cienia drzew.

– Mówiłam ci, żebyś został przy wozie – odezwała się po arabsku.

– W rzeczy samej – odparł Mansur.

Oddała mu topór. Nazywał go Pawenah, czyli „motylek". Saracen wetknął broń za pas, tak aby pozostawała ukryta pod obszerną szatą, a na widoku zostawił tradycyjny sztylet w przepięknej pochwie. Arabowie rzadko używali toporków do miotania, jednak znały ją niektóre plemiona. Mansur zaś należał do tych, których przodkowie spotkali wikingów, kiedy ci zawędrowali do Arabii, i w zamian za egzotyczne dobra uzyskali od ludzi Północy nie tylko broń, ale także tajemnicę wykuwania znakomitej stali na jej ostrza.

Pani i sługa razem schodzili zadrzewionym stokiem wzgórza. Adelia potykała się, Mansur kroczył pewnie niczym po trakcie.

– Która z tych kup koziego łajna to była? – zapragnął wiedzieć.

– Ten, którego wołają Gerwazy. Ten drugi ma chyba na imię Joscelin.

– Krzyżowcy – powiedział i splunął.

Adelia też nie miała najlepszego zdania o krzyżowcach. Salerno leżało na jednym ze szlaków do Ziemi Świętej. Większość uczestników krucjat, jadących na nie lub też właśnie z nich powracających, była wręcz nie do zniesienia. Ci wyruszający do Ziemi Świętej, równie ciemni, jak ochoczy do służby Bogu, zakłócali harmonię, w której w królestwie Sycylii żyli wyznawcy różnych religii i przedstawiciele różnych ras. Protestowali przeciwko obecności Żydów, Maurów, a nawet chrześcijan, tych praktykujących inne niż oni wyznania. Często ich atakowali. Z kolei powracający byli zazwyczaj zgorzkniali, schorowani i ubodzy – tylko niewielu zyskiwało fortunę albo łaskę bożą, której oczekiwali – i z tego powodu przysparzali takich samych problemów.

Znała też krzyżowców, którzy w ogóle nie wyprawiali się do Ziemi Świętej, tylko zostawali w Salerno, póki nie wydali wszystkiego, a potem wracali do domu, gdzie cieszyli się podziwem ziomków z wioski albo miasteczka, racząc ich opowieściami oraz pyszniąc się płaszczem krzyżowców, kupionym za niewielkie pieniądze na targu w Salerno.

– Nieźle go wystraszyłeś – powiedziała. – Dobry rzut.

– Nieprawda – odparł Arab. – Chybiłem. Adelia odwróciła się w jego stronę.

– Mansur, słuchaj. Nie jesteśmy tutaj, żeby mordować miejscowych…

Zatrzymała się. Dotarli do ścieżki, tuż przed nimi stał drugi z krzyżowców, ten nazywany Joscelinem, opiekun przeoryszy. Znalazł jednego z psów i pochylał się, aby przypiąć smycz do obroży, utyskiwał na towarzyszącego mu łowczego.