Kiedy zbliżył się do pustelni, przystanął. Wyglądała jak zwielokrotniony ul. Boże, jakże ci dawni pustelnicy lubili niewygodę. Widział też kobiecą postać pochyloną nad stołem tuż za otwartymi drzwiami.
By jeszcze ją sprawdzić, zawołał:
– Pani?
– Słucham?
Aha, pomyślał sir Roland. Jak łatwo. Niczym chwytanie ćmy. Kiedy się wyprostowała i odwróciła w jego stronę, przemówił:
– Pamiętasz mnie, pani? Jestem sir Roland Picot, któremu przeor…
– Nie obchodzi mnie, kim jesteś – rzuciła. – Właź do środka i odpędzaj muchy.
Wyjrzała, zobaczył odzianą w fartuch dziwaczną postać o głowie owada. Istota zerwała garść trybuli i wetknęła mu do ręki.
Nie takie plany miał sir Roland, lecz poszedł za nią, przeciskając się z niejakim trudem przez wejście do owego ula.
A potem znowu się przecisnął, tyle że w drugą stronę.
– O mój Boże.
– O co chodzi? – Była zła, podenerwowana. Oparł się o łuk drzwi, oddychając ciężko.
– Słodki Jezu, miej miłosierdzie dla nas wszystkich. – Smród był okropny. A jeszcze gorsze to, co leżało na stole.
– No to stój w drzwiach – mruknęła zirytowana. – Umiesz pisać?
Sir Roland przytaknął z zamkniętymi oczyma.
– To pierwsza rzecz, jakiej uczą poborców podatków. Wręczyła mu tabliczkę i kredę.
– Notuj to, co będę mówiła. I przy okazji odganiaj muchy. Złość zniknęła z jej głosu, pojawił się w nim beznamiętny ton.
– Zwłoki młodej osoby płci żeńskiej. Na czaszce zostało jeszcze kilka jasnych włosów. A zatem jest to… – przerwała, aby zerknąć na listę, którą wypisała inkaustem na grzbiecie dłoni -…Maria. Córka łowcy ptactwa. Wiek – sześć lat. Zniknęła na świętego Ambrożego, czyli… zaraz… rok temu. Zapisujesz?
– Tak, pani. – Kreda skrzypiała na tabliczce, jednak sir Ronald trzymał twarz zwróconą w stronę świeżego powietrza.
– Zwłoki są pozbawione ubrania. Ciało prawie całkowicie się rozłożyło. To, co zostało, miało kontakt z kredą. Na kręgosłupie jest pył wyglądający na zeschły torf, nieco jest go też w tylnej części miednicy. Jest tu gdzieś nieopodal bagnisko?
– Jesteśmy na skraju mokradeł. Zwłoki znaleziono na skraju bagniska.
– Czy ciała leżały twarzami do góry?
– Boże, nie wiem.
– Hm, jeśli tak, to by tłumaczyło ślady na plecach. Są nieznaczne. Ciała nie zakopano w mule, raczej w glebie bogatej w kredę. Ręce i stopy związano paskami czarnej materii. – Umilkła na chwilę. – W torbie mam pęsetę. Daj mi ją.
Pogrzebał w sakwie i wydobył parę cienkich drewnianych szczypczyków, patrzył, jak kobieta coś nimi zdejmuje i wyciąga to ku światłu.
– Matko Boska! – Powrócił do drzwi, tylko ramię wsunął do środka, by dalej wymachiwać tam trybulą. Z lasu dobiegło kukanie, jakby na potwierdzenie ciepła dnia i zapachu dzwonków, unoszącego się między drzewami. Witamy, kukułko, o Boże, witamy. Spóźniłaś się w tym roku.
– Wachluj mocniej – rzuciła do niego, a potem powróciła do monotonnego wykładu. -Te strzępy to paski sukna. Hm. Podaj mi fiolkę. Tutaj, tutaj. Gdzie ty jesteś, do licha?
Wyjął fiolkę z torby. Podał jej, poczekał, potem odebrał, teraz ze straszliwym strzępkiem w środku.
– We włosach są okruchy kredy. Poza tym coś się do nich przyczepiło. Hm. Kształt cukierka, przypuszczalnie jakiś lepki rodzaj słodyczy, który teraz wysechł na wąskie paseczki. To będzie wymagać dalszych badań. Podaj mi drugą fiolkę.
Poleciła mu zamknąć obie fiolki czerwoną glinką wziętą z torby.
– Czerwone dla Marii. Dla każdego z pozostałych inny kolor. Zadbaj o to dobrze.
– Tak, pani.
Zazwyczaj przeor Gotfryd wjeżdżał na zamek z pompą, a szeryf Baldwin z równą pompą składał mu wizyty. Miasto zawsze przecież musi widzieć, jacy dwaj ludzie są w nim najważniejsi. Dziś jednak przez to, jak zatroskany był duchowny, herold i cały orszak zostali gdzieś z tyłu, a on ruszył przez Wielki Most na wzgórze zamkowe tylko w towarzystwie brata Niniana.
Mieszczanie biegli za nim, czepiając się strzemion. Dla wszystkich miał odpowiedzi przeczące. Nie, to nie byli Żydzi. Jak oni by w ogóle mogli? No, spokojnie. Nie. Demon nie został jeszcze schwytany, ale zostanie, z Bożą pomocą zostanie. Nie, dajcie spokój Żydom, to nie oni.
Martwił się i o Żydów, i o gojów. Kolejne rozruchy mogłyby sprowadzić na miasto królewski gniew.
A jakby tego nie było dosyć, pomyślał z rozpaczą, to jeszcze napatoczył się ten poborca podatków. Niech go Bóg pokarze, jego i całe jego plemię. Wyjąwszy już sam fakt, że sir Roland wtykał nos tam, gdzie wtykać winien go raczej przeor, ba, zdecydowanie przeor, to duchowny troszczył się jeszcze o Adelię – i o siebie samego.
Ten smarkacz opowie wszystko królowi, pomyślał. Będzie i po niej, i po mnie. Podejrzewał nekromancję. Powieszają za to, a co do mnie… co do mnie, to doniosą papieżowi, no i mnie wygnają. A dlaczego, skoro ten poborca tak bardzo chciał obejrzeć ciała, nie nalegał na to, żeby asystować, kiedy badał je koroner? Dlaczego unikał oficjalnych działań, skoro sam był osobą publiczną?
Równie męczyło Gotfryda, że okrągła twarz sir Rolanda wydawała mu się dziwnie znajoma. Właśnie, sir Rolanda. Od kiedy to król pasuje poborców podatków na rycerzy? Zastanawiało go to przez całą drogę z Canterbury.
Gdy koń zaczął z trudem piąć się po stromej drodze do zamku, przeor oczyma duszy ujrzał scenę, jaka rozegrała się na tym wzgórzu rok temu. Ludzi szeryfa próbujących trzymać rozszalały tłum z dala od przestraszonych Żydów, siebie samego i szeryfa bezskutecznie walczących o porządek.
Panika i przekleństwa, ciemnota i przemoc… Tamtego dnia do Cambridge przybył sam diabeł.
A także ów poborca podatków. Twarz, która mignęła w tłumie i aż do teraz pozostawała zapomniana. Krzywiła się jak wszystkie pozostałe, a jej właściciel zmagał się… Zmagał się z kim? Z ludźmi szeryfa? Czy może stał po ich stronie? Ciężko było dostrzec w tym okropnym, hałaśliwym kłębowisku ludzkich kończyn.
Przeor cmoknął na konia, aby szedł dalej.
To, że ów człowiek pojawił się wtedy na placu, nie musiało być wcale czymś złowieszczym. Szeryfowie i poborcy podatków trzymali się razem. Szeryf zbierał daninę dla króla, królewski poborca dbał o to, by szeryf nie zatrzymywał zbyt wiele dla siebie.
Przeor szarpnął cuglami. Ale przecież widziałem go też znacznie później u Świętej Radegundy. Bił brawo szczudłarzowi. Właśnie wtedy, gdy zaginęła mała Maria. Boże, miej nas w opiece.
Przeor dźgnął konia piętami. Szybciej. Musi porozmawiać z szeryfem tak pilnie jak jeszcze nigdy dotąd.