Słysząc ten dźwięk, sarny pasące się na łące zalanej księżycowym światłem uniosły głowy i popatrzyły uważnie – ale to nie żadne z ich młodych krzyczało ze strachu. Lis zastygł w pół ruchu, z uniesioną łapą, aby nasłuchiwać i upewnić się, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo.
Gardło, z którego wydobył się krzyk, było za małe, a jego właściciel znalazł się w miejscu zbyt odludnym, aby ktokolwiek zdołał przyjść z pomocą. Krzyk się zmienił: pojawiło się w nim niedowierzanie, z owego zdumienia stał się cienki, piszczący niczym myśliwski gwizdek wzywający psy.
Sarny uciekły, rozpierzchły się między drzewami, białe kuse ogony niczym kamienie domina poleciały w mrok.
Teraz krzyk stał się błaganiem, może skierowanym do oprawcy, może do Boga. „Proszę, nie, proszę, nie". Potem złamał się, przechodząc w monotonny jęk agonii i utraty nadziei.
Dźwięk wreszcie ucichł, a jego miejsce znów zajęły zwyczajne odgłosy nocy – wietrzyk szumiący w krzakach, pomrukiwanie borsuka, setki cichych krzyków małych ssaków i ptaków, ginących w paszczach drapieżników.
W Dover ponaglany starzec spiesznie przemierzał zamek, z szybkością, która zadziwiała przy jego reumatyzmie. W ogromnej zimnej warowni echem odbijały się gwałtowne dźwięki. Mimo szybkiego tempa starca przenikał chłód – może dlatego, że się bał. Dworzanin prowadził go do człowieka, którego bali się wszyscy.
Mijali kamienne korytarze, otwarte drzwi, za którymi czasem było światło i ciepło, rozlegały się rozmowy i dźwięki wioli, a czasem drzwi pozostawały zamknięte, by ukryć to, co starzec wyobrażał sobie jako bezbożne sceny.
Ich przemarsz sprawiał, że zamkowa służba chowała się po kątach albo zmykała z drogi; zostawiali za sobą szlak upuszczonych tac, rozlanych nocników i rzucanych pod nosem, pełnych urazy przekleństw.
Jeszcze ostatnie, kręcone schody i już znaleźli się na długiej galerii, w której ustawiono pod ścianami pulpity i jeden wielki stół o blacie przykrytym zielonym suknem, podzielonym na kwadraty. Porozkładano na nich stosy żetonów. W pomieszczeniu było mniej więcej trzydziestu klerków, skrzypiących piórami po pergaminie. Po drutach liczydeł śmigały i klikały kolorowe kulki, unosił się nad tym zgiełk, niczym nad polem pełnym sztucznych świerszczy.
W owym miejscu odpoczywał tylko jeden człowiek, siedzący na okiennym parapecie.
– Przybył Aaron z Lincoln, panie – oznajmił szambelan.
Aaron z Lincoln przyklęknął na obolałe kolano i dotknął czoła palcami prawej dłoni, następnie pełnym szacunku gestem wyciągnął dłoń wnętrzem ku mężczyźnie na parapecie.
– Wiesz, co to jest? – zapytał mężczyzna. Aaron niezgrabnie obejrzał się za siebie, popatrzył na olbrzymi stół.
Nie odpowiedział. Wiedział, co to jest, pytanie zadane przez Henryka II było czysto retoryczne.
– Nie służy do zabawy, to pewne – powiedział król. – To szachownica. Każdy z tych kwadratów odpowiada jednemu z moich angielskich hrabstw, a żetony na nich pokazują, ile każde z nich powinno oddać do królewskiego skarbca. Wstań. – Chwycił starca i zaprowadził go do stołu, wskazując jeden z kwadratów. – To Cambridgeshire. – Puścił Aarona. – Aaronie, użyj swojej wielkiej wiedzy o pieniądzach i powiedz mi, jak myślisz, ile jest tu żetonów?
– Za mało, panie?
– W rzeczy samej – odparł Henryk. – Dochodowe hrabstwo Cambridge. Zazwyczaj. Nieco płaskie, ale wytwarza pokaźną ilość ziarna, bydła i ryb i wpłaca niemałe sumy do skarbca. Zazwyczaj. Mieszka w nim sporo Żydów, którzy też wpłacają niemałe sumy. Zazwyczaj. Zatem rzekłbyś, że liczba żetonów nie równa się jego rzeczywistemu bogactwu?
Raz jeszcze starzec nie odpowiedział.
– A czemuż tak jest? – zapytał Henryk. Aaron tym razem się odezwał, zmęczonym głosem:
– Domyślam się, mój panie, że to przez te dzieci. Śmierć dzieci jest zawsze opłakiwana…
– Zaiste, jest. – Król podźwignął się na krawędź stołu, tak aby móc majtać nogami. – A kiedy staje się sprawą ekonomii, jest już czymś katastrofalnym. Mieszkańcy Cambridge buntują się, a Żydzi… Gdzie oni są?
– Skryli się na zamku, panie.
– Raczej w tym, co z niego zostało – zgodził się Henryk. – Tam rzeczywiście są. Na moim zamku, jedząc moją strawę z mojej łaski i wydalając ją od razu, bo srają ze strachu. A to wszystko znaczy, Aaronie, że nie zarabiają dla mnie żadnych pieniędzy.
– Nie, mój panie.
– A zbuntowani chłopi spalili wschodnią wieżę zamku, w której były wszystkie dokumenty o długach należnych Żydom, a przez to należnych mnie, nie wspominając już o aktach danin. Albowiem wierzą oni, że Żydzi torturują i zabijają ich dzieci.
Po raz pierwszy, wśród grzmotu werbli dudniących w głowie starca jak na egzekucję, rozległ się świst nadziei.
– Ale ty nie, panie?
– Co ja nie?
– Nie wierzysz, że to Żydzi zabijają dzieci?
– Ja tego nie wiem, Aaronie – łagodnie odparł król. Nie odrywając oczu od starca, uniósł dłoń. Skryba wetknął mu w nią zwój pergaminu. – Oto zeznanie pewnego Rogera z Acton, wedle którego takie postępki są dla was czymś zwyczajnym. Wedle zacnego Rogera Żydzi, zazwyczaj w czas Wielkanocy, zamęczają na śmierć co najmniej jedno chrześcijańskie dziecko, wsadzają je do zamykanej na zawiasy baryłki nabitej od wewnątrz ostrymi gwoździami. Zawsze to robili i zawsze będą.
Spojrzał na pergamin.
– „Wsadzają dziecię do baryłki, zamykają je tak, aby gwoździe wbiły mu się w ciało. Owe diabły zbierają potem krew, która spływa do naczyń, żeby mieszać ją z obrzędowym chlebem". – Henryk II uniósł wzrok. -
To niezbyt przyjemne, Aaronie. – Wrócił do lektury pergaminu. – Och, i jeszcze bardzo się przy tym śmiejecie.
– Wiesz, że to nieprawda, mój panie.
Król zwrócił na te słowa równie małą uwagę, jak na kolejne kliknięcie liczydła.
– Ale tej Wielkanocy, Aaronie, właśnie tej Wielkanocy zaczęliście je ponoć krzyżować. Oczywiście nasz zacny Roger z Acton twierdzi, że dziecię, które znaleziono, zostało ukrzyżowane. Jak ono miało na imię?
– Piotr z Trumpington, mój panie – podpowiedział usłużny skryba.
– Ówże Piotr z Trumpington został ukrzyżowany i dlatego ten sam los mógł także spotkać pozostałą dwójkę zaginionych dzieci. Zostały ukrzyżowane, Aaronie.
Król wypowiedział łagodnie to potężne i straszliwe słowo, które wędrując wzdłuż chłodnej galerii, nabierało mocy.
– Pojawiają się żądania, aby uczynić małego Piotra świętym, tak jakby już nie było ich wystarczająco dużo. Na razie mamy, Aaronie, dwoje zaginionych dzieci oraz jedno pozbawione krwi okaleczone ciałko, znalezione wśród mokradeł. Starczyłoby tego na mnóstwo macy.
Henryk wstał od stołu i powędrował galerią, starzec szedł za nim, zostawiając gdzieś z tyłu pole sztucznych świerszczy. Król wyciągnął spod okna stołek i kopniakiem posłał go w stronę Aarona.