– Hm. Miednica jest pęknięta od dołu, to możliwe przypadkowe uszkodzenie post mortem, choć jako że cięcia zdają się zadane z dużą siłą i na pozostałych kościach nie ma uszkodzeń, bardziej prawdopodobny jest rezultat działań jakiegoś dźgającego instrumentu atakującego srom…
Sir Roland znienawidził ją, znienawidził jej spokojny, wyważony ton. Krzywdziła teraz cały rodzaj niewieści, choćby przez sam sposób intonacji słów. Nie one powinny sprawiać, że otwierała swoje kobiece wargi, nie one winny nadawać im kształt i kalać powietrze. Relacjonowała czyn i niejako w nim przez to uczestniczyła. Stawała się sprawcą, jakąś wiedźmą. Jej oczy nie powinny bez rozlewu krwi spoglądać na to, co widziały.
Adelia zmuszała się zaś, aby widzieć nie człowieka, lecz świnię. Bo na świniach się uczyła. Świnie – w świecie zwierząt stworzenia najbliższe ludzkim ciałom i kościom. Na wzgórzach, za wysokim murem, Gordinus trzymał martwe świnie dla swoich studentów, niektóre zagrzebane, inne wystawione na światło dzienne. Jeszcze inne w drewnianej chatce, inne zaś w kamiennej.
Wielu studentów, których przyprowadzano do tej zagrody śmierci, odrzucał widok much oraz smród, rezygnowało. Tylko Adelia dostrzegała cud procesu, który truchło zmieniał w nicość.
– Nawet szkielet nie jest trwały i pozostawiony sam sobie w końcu rozsypie się w pył – nauczał Gordinus. – Co jest cudownym planem, bo dzięki temu nie przygniatają nas zgromadzone przez tysiąclecia trupy.
To było niesamowite, ten cały mechanizm, który zaczynał działać, gdy z ciała wyszło już ostatnie tchnienie, zostawiając je swoim własnym sprawom. Rozkład fascynował ją dlatego, że następował nawet bez pomocy ścierwnic i much plujek, one przybywały dopiero później, jeśli tylko miały dostęp do ciała. Wciąż nie rozumiała, czemu tak się działo.
Zatem, zdobywszy kwalifikacje medyka, nauczyła się swojego nowego fachu na świniach. Na świniach wiosną, na świniach latem, jesienią i zimą, o każdej porze roku, którą charakteryzował stosowny stopień rozkładu. Dowiadywała się, jak umarły, kiedy. Siedzące świnie, świnie skierowane głową do dołu, leżące świnie, świnie zarżnięte, zmarłe wskutek choroby, pogrzebane, niepogrzebane, trzymane w wodzie, stare świnie, maciory, które miały małe, knury, prosięta.
Prosię. Chwila zastanowienia. Prosię oglądane niedługo po śmierci. Miało tylko kilka dni. Zaniosła je do domu Gordinusa.
– Mam coś nowego – oznajmiła. – Ta materia w odbycie. Nie mogę określić, co to jest.
– To coś starego – powiedział. – Starego jak grzech. To ludzkie nasienie.
Zaprowadził ją na taras wychodzący na turkusowe morze, posadził, przypieczętował jej obecność kieliszkiem swojego najlepszego czerwonego wina. Potem zapytał, czy chce nadal uczyć się tego wszystkiego, czy też wrócić do zwyczajnej medycyny.
– Ujrzysz prawdę czy też będziesz jej unikać?
Przeczytał jej ustęp z Wergiliusza, z Georgik, nie mogła sobie przypomnieć który. Poemat zabrał ją na bezdroża skąpanych w słońcu wzgórz Toskanii, gdzie jagnięta, opite mlekiem, baraszkowały, podskakując radośnie pod opieką pasterzy, przygrywających sobie na fletniach Pana.
– Każdy z nich mógł wziąć owieczkę, wsunąć jej tylne nogi do swoich butów, a swój organ w jej tylny otwór – oznajmił Gordinus.
– Nie – odparła.
– Albo w dziecko.
– Nie.
– Albo w niemowlę.
– Nie.
– Ależ tak – mówił dalej. – Widywałem coś takiego. Czyż to nie psuje nieco Georgik?
– To psuje wszystko. – Potem jeszcze dodała: – Nie mogę uczyć się dalej.
– Człowiek szybuje między rajem a otchłanią – wesoło stwierdził Gordinus. – Czasem unosi się do pierwszego, czasem spada do drugiego. Ignorowanie jego zdolności do czynienia zła jest byciem z własnej woli ślepym na wyżyny, ku którym może poszybować. Wobec ruchu planet może to wszystko być jednym i tym samym. Widziałaś ludzkie niziny, a właśnie przeczytałem ci kilka wersów o locie ku wyżynom. Wracaj zatem do domu, Adelio, i włóż opaskę na oczy. Nie mam do ciebie żalu. Ale jednocześnie zatkaj uszy na krzyki zmarłych. Nie dla ciebie jest prawda.
Poszła do domu, do szkół i szpitala, aby zyskać uznanie tych, których uczyła, i tych, którymi się opiekowała, ale skoro z jej oczu zdjęto przepaskę, z uszu wyjęto zatyczki, męczyły ją krzyki umarłych. Wróciła zatem do studiowania świń, a gdy była już gotowa, ludzkich ciał.
Jednak przy sprawach takich jak ta, która właśnie leżała przed nią na stole, znowu wkładała metaforyczną opaskę na oczy, zasłaniała je z własnej woli, aby powstrzymać swój upadek ku bezużyteczności wynikającej z rozpaczy. Stanowiła konieczną przysłonę, która pozwalała patrzeć, ale nie pozwalała dostrzec rozerwanego, a kiedyś niepokalanego ciała dziecka, lecz tylko znajome szczątki świni.
Dźgnięcia w okolicy miednicy pozostawiły wyraźne ślady. Widywała już rany od noża, ale te nimi nie były. Ostrze instrumentu, którym zadano obrażenia, wydawało się bardziej złożone. Chętnie odłączyłaby miednicę od reszty ciała i poddała bardziej wnikliwemu oglądowi przy lepszym świetle. Obiecała jednak przeorowi Gotfrydowi nie dokonywać sekcji. Pstryknęła palcami, przywołując mężczyznę, aby przyniósł jej tabliczkę i kredę.
Przyglądał się jej, kiedy się odwróciła. Promienie słońca między kratami w maleńkim okienku pustelni świętej Werberty padały zarówno na kobietę, jak i olbrzymią kolorową muchę, która wisiała nad stołem. Gaza wygładziła rysy Adelii i uczyniła podobną do owada, kosmyki włosów przyciskała do głowy niczym spłaszczone czułki. I jeszcze owa brzęcząca natarczywie, wygłodniała, zwarta chmura unosząca się ponad nią.
Ukończyła diagram, podniosła tabliczkę i kredę tak, aby mężczyzna mógł je odebrać.
– Bierz to – rzuciła. Brakowało jej Mansura. Kiedy sir Roland się nie ruszył, odwróciła się i spostrzegła, jak na nią patrzy. Widywała już coś takiego. Znużonym głosem, niemal do siebie, powiedziała:
– Dlaczego oni zawsze chcą zabić posłańca? Odwzajemnił spojrzenie. Czy na tym właśnie polegała jego złość? Wyszła na zewnątrz, odganiając muchy.
– To dziecko powiedziało mi, co mu się przytrafiło. Przy odrobinie szczęścia może powiedzieć mi także, gdzie. A potem, przy jeszcze większym szczęściu, zdołamy dojść do tego, kto to zrobił. Jeśli nie chcesz się tego dowiedzieć, to idź do diabła. Ale znajdź mi kogoś, kto chce się dowiedzieć.
Uniosła kask, przeczesała włosy, przelotnie błysnęły kolorem ciemnoblond. Zwróciła twarz ku słońcu.
Pomyślał, że chodzi o oczy. Przymknąwszy powieki, wracała do swoich prawdziwych lat, których jak dostrzegł, miała trochę mniej niż on. Wtedy nieco bardziej zbliżała się do kobiecości. Te oczy nie były dla niego. Wolał słodsze. I okrąglejsze. Otwarte ją postarzały. Zimne i ciemne jak kamienie, mające też tyle samo emocji, ile one. Nic dziwnego, jeśli zastanowić się, na co patrzyły.