Przeor Gotfryd wszedł do środka i zasiadł na wielkim krześle za stołem. Nie poprosił niewiasty, aby usiadła, wiedział bowiem, że i tak nie skorzysta z zaproszenia. Nie przywitał jej, nie było potrzeby. Potwierdził od razu swoje zobowiązanie wobec przybyszy z Salerno, wyjawił swój problem i propozycje jego rozwiązania.
Kobieta słuchała. Choć nie była ani wysoka, ani otyła, to w butach z węgorzowej skóry, z muskularnymi ramionami splecionymi na fartuchu, z siwymi włosami wymykającymi się spod przepoconego zawoju wokół głowy, miała w sobie kobiece, masywne barbarzyństwo pramatki, które zmieniało wygodną, zastawioną księgami komnatę przeora w jaskinię.
– A zatem oczekuję twojej pomocy, Gyltho – rzekł na koniec Gotfryd. – Oni cię potrzebują.
Nastąpiła pauza.
– Lato się zbliża – odparła Gyltha głębokim głosem. – W lecie mam dużo pracy przy węgorzach.
Późną wiosną Gyltha oraz jej wnuk wyłaniali się z mokradeł, tocząc pojemniki pełne wijących się, srebrnych węgorzy i osiadali w swojej letniej rezydencji nad Cam, o dachu pokrytym sitowiem.
Tam, wśród cudownych oparów, powstawały węgorze marynowane, węgorze solone, wędzone i w galarecie, a wszystkie, za sprawą przepisów znanych tylko Gylcie, lepsze od jakichkolwiek innych. Wykupywali je na pniu czekający już klienci doceniający ich jakość.
– Wiem, że masz – cierpliwie odparł przeor Gotfryd. Usiadł z powrotem na swoim wielkim krześle. Odwrócił się ku postawnej Angielce ze wschodu. – Ale to, moje dziewczę, bardzo ciężka robota, a ty się starzejesz.
– Ty też.
Oboje dobrze się znali. Najlepiej. Kiedy dwadzieścia pięć lat temu młody normandzki ksiądz przybył do Cambridge, aby objąć parafię Świętej Marii, jego domem zajęła się pewna młoda kobieta z mokradeł. To, że może byli dla siebie kimś więcej niż panem i służącą, nikogo nie gorszyło, albowiem w Anglii do nieprzestrzegania celibatu odnoszono się dosyć tolerancyjnie – lub w ogóle nie zwracano na te sprawy uwagi, zależnie od punktu widzenia. Rzym jeszcze wtedy nie wygrażał „księżym żonom", tak jak działo się to później.
Młodemu ojcu Gotfrydowi przybywało w pasie za sprawą kuchni Gylthy, brzuch Gylthy również się powiększył, choć czy za sprawą jedzenia, czy też czegoś innego, nie wiedział nikt poza tą dwójką. Kiedy Bóg powołał ojca Gotfryda na kanonię Świętego Augustyna, Gyltha zniknęła wśród łęgów, z których przybyła, odrzucając proponowaną jej pomoc.
– Będą jeszcze dziewki służebne – dodał teraz przeor przymilnym tonem. – Trochę gotowania, nieco krzątaniny przy domu, to wszystko.
– Cudzoziemcy – powiedziała Gyltha. – Nie znoszę cudzoziemców.
Patrząc na nią, przeor przypomniał sobie sporządzony przez Guthlaca opis mieszkańców trzęsawisk, wśród których ów szacowny święty chciał zaszczepić chrześcijaństwo: „Wielkie głowy, długie szyje, blade twarze i zęby jak u koni. Zbaw nas od nich, Panie". Jednak ci ludzie znaleźli takie metody i odczuwali takie pragnienie wolności, że opierali się Wilhelmowi Zdobywcy dłużej i znacznie skuteczniej niż reszta Anglików.
Nie brakowało im też rozumu. Miała go także Gyltha. Jako gospodyni stanowiła wręcz beau ideal obmyślonego przez przeora Gotfryda układu – dosyć dziwaczna w obyciu, ale na tyle dobrze znana i ciesząca się zaufaniem mieszczan z Cambridge, by stać się pomostem między ludem a przybyszami. Jeśli tylko się zgodzi…
– A czyż ja nie jestem cudzoziemcem? – spytał. – A mnie zaakceptowałaś.
Gyltha uśmiechnęła się i na chwilę stała się pełna zaskakującego uroku, a przeor Gotfryd powrócił myślami do małej plebanii nieopodal kościoła Świętej Marii.
Kuł żelazo, póki gorące.
– To będzie dobre dla małego Ulfa.
– Już mu wystarczy to, co ma w szkole.
– Gdyby tylko dbał o to, aby ją odwiedzać. – Niechęć młodego Ulfa do uczęszczania do szkoły, prowadzonej przez przeora, niewielki miała związek z umysłem chłopaka, który był bystry, choć miewał nieraz niezwykłe pomysły. Dlatego Gotfryd podejrzewał, mimo braku dowodów, że chłopak, jako wnuk Gylthy, jest także jego wnukiem. – Moje drogie dziewczę musi jednak coś w życiu osiągnąć.
Gyltha pochyliła się do przodu i dotknęła pokrytym bliznami palcem pulpitu, za którym siedział przeor.
– Co oni tutaj robią? Powiesz mi?
– Rozchorowałem się, prawda? A ona uratowała moje stare życie.
– Ona? Ja słyszałam, że ten czarnuch.
– Ona. I to nie żadne czary. To dobry medyk, nie znam nikogo lepszego.
Nie było sensu, aby ukrywać coś przed Gylthą, która, jeśli przyjęłaby przybyszów z Salerno, i tak by się wszystkiego dowiedziała. Zresztą ta kobieta była zamknięta w sobie jak małże. Które zresztą co roku dawała mu w prezencie i których niezły wybór spoczywał teraz w jego chłodnym loszku.
– Nie jestem pewien, kto ich tu przysłał – kontynuował – ale mają wykryć zabójcę dzieci.
– Harold… – Na twarzy Gylthy nie pojawiły się żadne emocje, ale głos jej złagodniał. – Handlowałam z ojcem Harolda.
– Harold. Skinęła głową.
– Tego nie zrobili Żydzi, prawda?
– Nie oni.
– Tak właśnie sądziłam, że nie oni. Przez krużganki łączące dom przeora z kościołem dobiegło bicie dzwonów, wzywających braci na nieszpory. Gyltha westchnęła.
– Dasz dziewki służebne, jak obiecałeś, a ja zajmę się tym przeklętym gotowaniem.
– Benigne. Deo gratias. – Przeor wstał i odprowadził Gylthę do drzwi. – Starzy Tubowie wciąż jeszcze hodują te swoje śmierdzące psy?
– One śmierdzą jeszcze bardziej.
– Przyprowadź jednego dla niej. Jak jej będą zadawać pytania, mogą być z tego kłopoty. Trzeba mieć na nią baczenie. Och, i oni nie jedzą wieprzowiny. Albo skorupiaków.
Klepnął Gylthę w tyłek, posyłając ją tak w drogę. Założył ramiona pod swoją komżą, ruszył do kaplicy na nieszpory.
Adelia siedziała na ławie w niebiańskim spokoju klasztoru, wdychała zapach rozmarynu dochodzący z niskiego żywopłotu, który odgradzał rozciągający się u jej stóp klomb. Wsłuchiwała się w psalmy śpiewane na nieszpory, sączące się zza krużganków przez wieczorne powietrze i otoczony płotem ogród warzywny gdzieś ku tej rajskiej przystani zacienionej drzewami. Próbowała oczyścić umysł i pozwolić męskim głosom ukoić ranę zadaną przez ludzkie wynaturzenie. „Niechaj moja modlitwa będzie stale przed Tobą jak kadzidło", śpiewali, „wzniesienie rąk moich – jak ofiara wieczorna!"
W klasztornym domu gościnnym, gdzie przeor Gotfryd ulokował ją na noc wraz z Szymonem i Mansurem, miano podać wieczerzę, ale to wiązałoby się z siadaniem do stołu razem z resztą wędrowców, Adelia zaś nie miała ochoty na pogaduszki. Mocno zaciągnęła troki swojej torby z koźlej skóry, tak aby uwięzić w tej niewielkiej przestrzeni wiadomości o martwych dzieciach wypisane kredą na tabliczce. Kiedy rozpłacze troki, jutro, głosy zabitych wybuchną nagle, domagając się wysłuchania, wypełniając jej uszy. Ale dziś trzeba je uciszyć. Nie zniesie niczego prócz spokoju wieczoru.