Выбрать главу

– Medyk jest zajęty – powiedziała Adelia. Jednak dziecko kwiliło z bólu. – Och, popatrzę na to.

Ktoś z tłumu usłużnie podał latarnię, a ona przyglądała się uchu. Otworzyła torbę, żeby wyciągnąć szczypce.

– Przytrzymaj go, niech się nie rusza – poleciła i wyjęła z ucha mały koralik.

Równie dobrze mogłaby rozerwać tamę.

– Przebóg, to mądra kobieta – powiedział ktoś i w ciągu kilku chwil zaczęto się ku niej przepychać. Tak, pod nieobecność medyka mogła też być i mądra kobieta.

Ratunek przyszedł w postaci tej, którą wołano Gyltha. Zeszła po schodach i dźgając łokciami, utorowała sobie drogę do Adelii.

– Wynocha stąd! – zawołała. – Oni nawet się jeszcze tu nie sprowadzili.

Przepchnęła Adelię przez bramę.

– Szybko, dziewczyno – poleciła, zatarasowała bramę swym sporym ciałem i syknęła: – Już koniec.

Adelia nie zwróciła na nią uwagi.

– Ten starzec, tam – powiedziała, wskazując palcem. – On ma zimnicę. – To wyglądało na malarię i było czymś całkiem niespodziewanym. Myślała, że owa choroba zdarza się tylko w okolicy rzymskich bagien.

– To już powie medyk – głośno oznajmiła Gyltha, tak aby usłyszeli to zgromadzeni, a następnie odezwała się do Adelii: – Wchodź, dziewczyno. On jutro też to będzie miał.

I tak pewnie niewiele dałoby się zrobić.

– Połóż go do łóżka. Spróbuj zbić mu gorączkę. – Adelia krzyknęła do kobiety podtrzymującej trzęsącego się starca, kiedy Gyltha wciągała japo schodach.

A zanim gospodyni zabrała medyczkę za drzwi i je zamknęła, ona zdążyła jeszcze krzyknąć:

– Wilgotne sukno!

Gyltha pokręciła głową, spoglądając na Adelię, podobnie zrobił Szymon, który przyglądał się całej scenie.

Oczywiście teraz medykiem był przecież Mansur. Musiała o tym pamiętać.

– Ale jeśli to malaria, to ciekawe – odezwała się do Szymona – Cambridge i Rzym. Przypuszczam, że cechą wspólną są mokradła.

W Rzymie winą za chorobę obciążano złe powietrze, stąd wzięła się jej nazwa. Inni uważali, że wywołuje ją picie stojącej wody. Adelia, która nie znalazła potwierdzenia dla żadnej z tych hipotez, zachowywała otwarty umysł.

– Na trzęsawiskach często zdarza się zimnica – powiedziała jej Gyltha. – My radzimy sobie z tym, dając opium. Uśmierza drgawki.

– Opium? Siejecie tutaj mak? – Na boskie żebro, mając dostęp do opium, mogłaby złagodzić mnóstwo cierpienia. Myślami wróciła do malarii. – Zastanawiam się, czy będę miała możność zerknąć na śledzionę tego mężczyzny, kiedy umrze – wymamrotała do Szymona.

– Możemy zapytać – odparł Szymon, przewracając oczyma. – Zimni-ca, dzieciobójca, co za różnica. Od razu się ujawnijmy.

– Nie zapomniałam o mordercy – ostro ucięła Adelia. – Przyglądałam się jego dziełu.

Dotknął jej dłoni.

– Jest źle?

– Jest źle.

Zmęczona twarz przed nią stała się teraz pełna cierpienia. Oto człowiek, który mając dzieci, wyobraził sobie najgorsze, co mogło im się przytrafić. Pomyślała, że Szymon jak mało kto potrafi współczuć i to czyni go dobrym śledczym. Ale także ma swoją cenę.

Teraz większość współczucia była dla niej.

– Dasz radę to znieść?

– Do tego mnie szkolono – odparła. Pokręcił głową.

– Nikt nie jest szkolony do tego, co dzisiaj widziałaś. – Wziął głęboki oddech i z trudem wydukał w swoim angielskim: – Oto Gyltha. Przeor Gotfryd przysłał nam ją, aby łaskawie zajmowała się domem. Wie, co tutaj robimy.

Podobnie, jak się okazało, ktoś czekający przycupnięty w kącie razem z jakimś zwierzęciem.

– A to jest Ulf, jak sądzę wnuk Gylthy. A tutaj mamy… Co to jest?

– To jest Stróż – wyjaśniła Gyltha. – A ty, U l f, zdejmij przed panią tę piekielną czapkę.

Jeszcze nigdy Adelia nie widziała trójki tak brzydkich istot. Kobieta i chłopiec mieli głowy w kształcie trumien, kościste twarze, duże zęby. Takie rysy rozpoznawała już jako charakterystyczne dla mieszkańców bagien. Dzieciak, Ulf, tylko dlatego nie wyglądał równie paskudnie jak babka, że był jeszcze malcem, ośmio- albo dziewięcioletnim, jego rysy wciąż łagodziło dzieciństwo.

Stróż okazał się wielką kulą splątanej wełny, z której wystawały cztery nogi, niczym druty do robienia swetrów. Przypominał owcę, choć prawdopodobnie był psem, bo przecież żadna owca by tak nie śmierdziała.

– Prezent od przeora – oznajmiła Gyltha. – Macie go karmić.

Izba, w której się zgromadzili, też nie wyglądała szczególnie ujmująco. Ciasna i skromna, z wejściem wprost z dworu, naprzeciwko zaś niego znajdowały się drugie, równie mocne wrota do pozostałej części domu. Nawet za dnia musiało tu być ciemno, a dziś wieczór dwie wąskie szczeliny okien rozświetlała latarnia, która ukazywała puste połamane półki.

– Tutaj właśnie Stary Ben prowadził swój lombard – oznajmiła Gyltha, dodając z mocą: – Tyle że jakiś łotr skradł wszystko, co było coś warte.

Jakiś inny łotr, a może ten sam, użył tego miejsca jako latryny.

Adelię ogarnęła tęsknota za domem. Przede wszystkim za Małgorzatą, za jej pełną miłości obecnością. Ale także, o Boże, za Salerno, za drzewkami pomarańczowymi, słońcem i cieniem, za akweduktami, za morzem, za pełną wody rzymską łaźnią w domu, który dzieliła z przybranymi rodzicami, za mozaikowymi podłogami, za wyćwiczonymi służącymi, za akceptacją jej pozycji jako medica, za udogodnieniami zapewnianymi przez szkołę, za sałatą- nie jadła niczego zielonego, od kiedy przybyła do tego kraju zapomnianego przez Boga, którego mieszkańcy opychają się mięsem.

Gyltha pchnięciem otworzyła wewnętrzne drzwi i teraz spojrzeli wzdłuż sieni domu Starego Beniamina. Wyglądał tu lepiej.

Pachniało wodą, ługiem i woskiem. Kiedy weszli, przez drzwi na drugim końcu pomieszczenia wysunęły się dwie dziewki z wiadrami i miotłami. Z beczkowo sklepionego stropu zwisały na łańcuchach wypolerowane lampy bożnicowe, oświetlały zielone sitowie i łagodne lśnienie wiązowej posadzki. Kręte schody podtrzymywane przez kamienny filar prowadziły na piętro i w dół, do piwniczki.

Podłużna izba wyglądała niezwykle przez dość bezładnie rozmieszczone z lewej strony oszklone okna, których zróżnicowane rozmiary sugerowały, że Stary Beniamin, wyznając zasadę, że nic nie może się zmarnować, powiększał lub zmniejszał pierwotne rozmiary otworu, aby wykorzystać całe cenne szkło. Był też wykusz, dwa okna z małych szybek osadzonych w ołowiu, oba otwarte, by wpuszczać zapach rzeki: jedna niewielka, zwykła szyba oraz witrażowa róża, która mogła pochodzić tylko z chrześcijańskiego kościoła. W efekcie uzyskano nieład, ale i odmianę po zazwyczaj gołych okiennicach, niepozbawioną swoistego uroku.