Выбрать главу

Potarła ramię, aby pozbyć się gęsiej skórki.

– Czyli możemy przyjąć, że zabójca mieszka na wzgórzu? – spytała.

– Możliwe, że tak. Możliwe, że nie – odparł Szymon. – Z tego, co zrozumiałem, dzieci znikały z okolic miasta. Raczej mało prawdopodobne, aby cała trójka, w różnym czasie, zawędrowała tak daleko, aż na wzgórze, z własnej nieprzymuszonej woli. Małe są też szanse, aby ta kreatura cały swój czas spędzała w owym miejscu, strzegąc kryjówki i napadając znienacka tych, którzy by się tam zbliżyli. Te dzieci raczej tam zwabiono, co również jest niezbyt prawdopodobne, bo to przecież dystans kilku mil. Chyba że je tam zabrano. Możemy przyjąć zatem, że ów człowiek wypatrywał swoich ofiar w Cambridge, a na wzgórzu tylko zabijał. – Zerknął na swój kubek z winem, jakby dopiero go zauważył. – Co by na to wszystko powiedziała moja Bekka? – Napił się.

Adelia i Mansur milczeli. Było coś jeszcze. Coś czającego się na zewnątrz, czekającego tylko, aby wejść do domu.

– Nie… – Szymon mówił teraz powoli. -…nie, jest jeszcze inne wyjaśnienie. Nie podoba mi się ono, lecz trzeba je rozważyć. Niemal pewne jest, że to nasza obecność na wzgórzu doprowadziła do szybkiego zabrania ciał. A co, jeśli my nie tyle zostaliśmy wtedy dostrzeżeni przez mordercę, który już był in situ, za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności, ile to właśnie my przyprowadziliśmy go ze sobą?

Owo czające się coś właśnie znalazło się w środku.

– Kiedy zajmowaliśmy się przeorem Gotfrydem – kontynuował Szymon – co tej długiej nocy robili inni członkowie naszej grupy? Co? Przyjaciele, musimy rozważyć taką możliwość, że ten nasz morderca jest jednym z pielgrzymów, do których dołączyliśmy w Canterbury.

Noc za oknami zrobiła się jeszcze ciemniejsza.

Rozdział 6

Miękkie posłania były kolejną rzeczą, którą Gyltha nie zawracała sobie głowy. Adelia chciała materac wypchany gęsim puchem, taki na jakim sypiała w Salerno. Nie omieszkała swojego życzenia wypowiedzieć na głos. Przecież, jakkolwiek by na to spojrzeć, po niebie nad Cambridge latało mnóstwo gęsi.

– Gęsie pióra cholernie ciężko się czyści – stwierdziła Gyltha. – Słoma jest czystsza, zmienia się ją codziennie.

Między nimi dwiema panowało już napięcie. Adelia domagała się więcej zieleniny w swoich posiłkach, co Gyltha traktowała wręcz jako obrazę majestatu. Teraz nadszedł czas próby, taka a nie inna odpowiedź mogła zadecydować, kto w przyszłości zyska przewagę.

Chociaż z drugiej strony prowadzenie choćby najskromniejszego gospodarstwa domowego przekraczało zdolności medyczki. Miała niewiele koniecznych do tego umiejętności, mało wiedziała o robieniu zapasów czy też załatwianiu spraw z kupcami innymi niż aptekarze. Nie potrafiła też prząść, tkać, jej znajomość ziół i przypraw ograniczała się do spraw leczenia, nie gotowania. Szyć umiała jedynie na tyle, by połączyć brzegi rozdartego ciała albo połatać zwłoki, które rozcięła w trakcie sekcji.

W Salerno podobne sprawy nie miały znaczenia. Wspaniały człowiek, jakim był jej przybrany ojciec, wcześnie rozpoznał u Adelii umysł równy swojemu – a ponieważ mieszkali w Salerno, zachęcił ją, by została medykiem, takim jak on i jego żona. Prowadzeniem dużej willi zajmowała się jego szwagierka. Potrafiła tak doglądać gospodarstwa, że wszystko toczyło się niczym na dobrze naoliwionych kołach, i nawet nie podnosiła przy tym głosu.

A poza tym przecież pobyt Adelii w Anglii miał być tylko chwilowy, bez potrzeby zajmowała się obejściem.

Medyczka nie zamierzała jednak dawać się tyranizować jakiejś służącej. Odparła zatem ostro:

– No to zadbaj, żeby słomę faktycznie zmieniano codziennie. Poszła na kompromis, na razie ustępując Gylcie, ostateczny rezultat bitwy wciąż pozostawał nieustalony. Teraz nie miała jednak ochoty prowadzić do rozstrzygnięć, bo bolała ją głowa.

Ostatniej nocy Stróż dzielił z nią izbę, co stanowiło wynik innej przegranej batalii. Na protesty Adelii, twierdzącej, że pies za bardzo cuchnie, by nocować gdziekolwiek indziej niż na dworze, Gyltha odparła:

– To rozkaz przeora. Pies ma łazić wszędzie tam, gdzie ty. I tak oto pochrapywanie zwierzęcia zmieszało się z nawoływaniami i piskami od strony rzeki, do których medyczka również nie była przyzwyczajona. Co gorsza, sny zmieniły się w koszmary za sprawą poczynionej przez Szymona sugestii, iż twarz mordercy może się okazać znajoma. Zanim udała się na spoczynek, rozwinęła jeszcze ten temat.

– Kto spał przy ognisku przy trakcie i kto stamtąd odchodził? Jakiś mnich? Rycerz? Łowczy? Poborca podatków? Czy to któryś z nich wykradł się, aby zebrać te biedne kości? Pamiętajcie, one były lekkie i może wziął konia do pomocy. Kupiec? Jeden z pachołków? Minstrel? Słudzy? Musimy wszystkich wziąć pod uwagę.

Kimkolwiek on był, ostatniej nocy wleciał przez okno jej izby pod postacią sroki, trzymającej w szponach żywe dziecko. Usiadłszy na piersiach Adelii, rozdarł ciałko. Pozbawione powiek oko przypatrywało jej się bacznie, dziób zaś wydziobywał dziecięcą wątrobę.

Senna wizja okazała się tak przekonująca, że medyczka obudziła się, dysząc ciężko, przekonana, iż jakiś ptak naprawdę właśnie zabił dziecko.

– Gdzie jest mistrz Szymon? – zapytała Gylthy. Było jeszcze wcześnie. Zwrócone na zachód okna sali wychodziły na łąkę, wciąż jeszcze zacienioną przez dom, lekko opadającą ku rzece, gdzie światło słońca już połyskiwało na wodach Cam, tak gładkich, głębokich i błądzących między wierzbami, że Adelia aż poczuła nagłą chęć, żeby pójść tam i zanurzyć się jak kaczka.

– Wyszedł. Chciał się dowiedzieć, gdzie tutaj są kupcy handlujący wełną.

– Mieliśmy dzisiaj iść na Krąg Wandlebury – odparła medyczka, zirytowana.

Wczoraj wieczorem uzgodnili, że przede wszystkim muszą odkryć kryjówkę mordercy.

– I tak powiedział, ale Czarniawy nie może dziś z nim iść, więc on chce pójść jutro.

– Mansur – rzuciła Adelia. – On ma na imię Mansur. Dlaczego nie może iść?

Gyltha skinęła ku drugiemu końcowi sali i w stronę lombardu Starego Beniamina.

– Przez nich. Adelia stanęła na palcach, wyjrzała przez jedną z wąskich okiennych szczelin.

Pod wejściem zgromadził się tłum. Niektórzy z nich siedzieli tak, jakby czekali już od dłuższego czasu.

– Przyszli się spotkać z medykiem Mansurem – oznajmiła Gyltha, kładąc nacisk na imię eunucha. – Właśnie dlatego nie możecie iść na wzgórza.

To komplikowało sprawy. Powinni przewidzieć coś podobnego, ale kiedy pozwolili Mansurowi wcielić się w rolę medyka, nieznanego, zagranicznego lekarza w tętniącym życiem mieście, jakoś nie przyszło im do głowy, że na kark mogą zwalić mu się pacjenci. Wieści o ich spotkaniu z przeorem rozeszły się i uznano, że remedium na wszelkie choroby znaleźć można przy uliczce Jezusowej.