– Siadaj. Tutaj było ciszej. Wilgotne zimne powietrze płynące przez okna bez szyb sprawiło, że starzec zadrżał. Z nich dwóch to Aaron był kosztowniej odziany. Henryk II nosił się jak myśliwy, niedbale. Dworzanie królowej namaszczali włosy wonnymi pomadami i pachnieli olejkiem różanym, monarcha jednak cuchnął końmi i potem. Skórę dłoni miał stwardniałą, rude włosy na głowie okrągłej jak kamienna kula przycięte krótko. Aaron jednak pomyślał, że mimo to nikt nigdy nie wziął go za kogoś innego niż władcę imperium rozciągającego się od granicy ze Szkocją po Pireneje.
Aaron mógłby nawet miłować Henryka, gdyby tylko nie był on tak straszliwie nieprzewidywalny. Kiedy król wpadał w szał, gryzł dywany, a ludzie umierali.
– Aaronie, Bóg nienawidzi was, Żydów – powiedział Henryk. – Zabiliście Jego Syna.
Aaron zamknął oczy, czekał.
– I Bóg nienawidzi mnie. Aaron otworzył oczy. Król podniósł głos, jego słowa stały się lamentem rozbrzmiewającym w całej galerii jak rozpaczliwy odgłos trąby.
– Słodki Boże, wybacz nieszczęsnemu i skruszonemu królowi. Ty wszak wiesz, jak Tomasz Becket przeciwstawiał mi się we wszystkim z takim uporem, że w szale poprosiłem o jego śmierć. Peccavi, peccavi za owych rycerzy, którzy źle odczytali mój gniew i ruszyli, aby go zabić, sądząc, że zadowolą mnie takim bezeceństwem. Ty, w Twej prawości, odwróciłeś ode mnie Swoją twarz. Jam robakiem, mea culpa, mea culpa, mea culpa. Pełzam rażony Twym gniewem, zaś arcybiskup Tomasz jest już przyjęty do Twej chwały i zasiada po prawicy Twego Łaskawego Syna, Jezusa Chrystusa.
Odwróciły się twarze. Pióra zastygły w pół wyrazu, zatrzymały się liczydła.
Henryk przestał bić się w piersi. A potem dodał, już ciszej:
– I jeśli się nie mylę, jest dla Ciebie takim samym wrzodem na tyłku, jak dla mnie.
Pochylił się do przodu, delikatnie podetknął palec pod podbródek Aarona z Lincoln i uniósł jego twarz.
– Gdy ci nikczemnicy posiekali Becketa, stałem się wrażliwy na ciosy. Kościół pragnie zemsty, chce mojej wątroby, ciepłej i dymiącej, chce rekompensaty i musi ją dostać. A najbardziej chce, zawsze chciał, wygnania was, Żydów, z chrześcijańskich ziem.
Skryba powrócił do swojej pracy.
Król pomachał Żydowi dokumentem przed nosem.
– To jest, Aaronie, petycja o wypędzenie z mojego królestwa wszystkich Żydów. Teraz właśnie jej faksymile, pióra Rogera z Acton, niechaj piekielne psy przeżują mu jajca, jest już w drodze do papieża. Dziecko zamordowane w Cambridge i ta zaginiona dwójka mają być pretekstem do żądania wygnania twojego ludu, co zważywszy na śmierć Becketa, może się okazać czymś, czemu nie zdołam się przeciwstawić. Bo jak się przeciwstawię, Jego Świątobliwość będzie zmuszony ekskomunikować mnie i obłożyć całe królestwo interdyktem. Wyobrażasz sobie, co to jest interdykt? To jest rzucenie w ciemność. Dzieciom odmawia się chrztu, nie błogosławi małżeństw, zmarli mają pozostać niepogrzebani, bez błogosławieństwa Kościoła. A każdy mądrala w zasranych gaciach może podważyć moje prawo do sprawowania rządów.
Henryk wstał i zaczął się przechadzać. Przystanął, by wyprostować róg arrasu, przesuniętego wiatrem.
– Czyż nie jestem dobrym królem, Aaronie? – rzucił przez ramię.
– Jesteś, mój panie – padła stosowna odpowiedź. I prawdziwa.
– Czyż nie jestem dobry dla swoich Żydów, Aaronie?
– Jesteś, mój panie, zaiste jesteś.
I znowu prawda. Henryk ciągnął podatki od Żydów niczym chłop mleko od dojnej krowy, lecz żaden inny monarcha na świecie nie był dla nich sprawiedliwszy. Żaden też nie utrzymywał w swoim niewielkim królestwie takiego ładu, Żydzi czuli się w nim chyba bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Z Francji, Hiszpanii, z krajów krzyżowców, z Rosji, przybywali, aby cieszyć się przywilejami i bezpieczeństwem w Anglii Plantageneta.
Gdzież my się podziejemy, pomyślał Aaron. Panie, Panie, nie ślij nas znowu na puszczę. Jeśli nie możemy mieć naszej Ziemi Obiecanej, pozwól nam przynajmniej żyć pod rządami takiego faraona, co nas strzeże.
Henryk przytaknął.
– Aaronie, lichwa to grzech. Kościół jej nie pochwala, nie pozwala chrześcijanom kalać swych dusz i się nią parać. Zostawia to wam, Żydom, którzy dusz nie macie. Oczywiście to nie przeszkadza Kościołowi od was pożyczać. Ileż katedr wzniesiono dzięki pożyczkom tylko od ciebie samego?
– Lincoln, mój panie – Aaron zaczął rachować na drżących, powykręcanych artretyzmem palcach – Peterborough, St Albans, potem co najmniej dziewięć opactw cystersów, potem…
– Tak, tak. Chodzi właśnie o to, że jedna siódma mojego rocznego dochodu to zyski z podatków płaconych przez was, Żydów. A Kościół chce, żebym się was pozbył.
Król znowu rozpoczął wędrówkę i raz jeszcze w galerii grzmiały słowa wymawiane z twardym, andegaweńskim akcentem.
– Czyż nie utrzymuję w tym królestwie pokoju, jakiego nigdy nie znało? Na rany boskie, co oni sobie myślą? Że jak to robię?
Zdenerwowani skrybowie opuścili pióra, aby się pokłonić. Tak, panie. Zaiste, robisz to, panie.
– Tak, robisz to, panie – powiedział Aaron.
– Nie robię tego modlitwą i postem, to ci mówię. – Henryk się uspokoił. – Potrzebuję pieniędzy, żeby uzbroić moją armię, opłacić moich sędziów, zdławić bunt za granicą i spełniać piekielnie drogie zachcianki żony. Pokój to pieniądze, Aaronie, a pieniądze to pokój. – Chwycił starca za poły płaszcza i przyciągnął blisko siebie. – Kto zabija te dzieci?
– Nie my, mój panie. Kto, nie wiemy.
Przez jedną chwilę bliskości straszliwe błękitne oczy o krótkich, prawie niewidocznych rzęsach wpatrywały się w duszę Aarona.
– Nie my, prawda? – powiedział król. Puścił starca, uniesione poły płaszcza opadły na swoje miejsce. Jednak twarz monarchy pozostawała nieodgadniona, a jego głos stał się łagodnym szeptem: – Ale sądzę, że lepiej będzie, jak się dowiemy, prawda? I to szybko.
Kiedy szambelan odprowadzał Aarona z Lincoln ku schodom, Henryk II zawołał:
– Wiesz, Aaronie, bardzo tęskniłbym za wami, Żydami.
Starzec się odwrócił. Król uśmiechał się albo raczej jego porozdzielane przerwami silne i drobne zęby wyszczerzyły się w grymasie podobnym do uśmiechu.
– Jednak nie aż tak jak wy, Żydzi, tęsknilibyście za mną – dodał.
Kilka tygodni później w południowych Włoszech…
…Gordinus Afrykańczyk dobrotliwie zamrugał, patrząc na swojego gościa, i pokiwał palcem. Znał jego imię, ogłoszono mu je z wielką pompą: „Z Palermo, w imieniu Jego Królewskiej Mości, przybywa jego wielmożność, Mordechaj fil Berachiah". Nawet przypominał sobie tę twarz. Tyle że on, Gordinus, pamiętał ludzi głównie po ich chorobach.