Jakoś przeoczyła fakt, że nie przybyła tutaj, aby kogokolwiek leczyć. No, ale oni wszyscy znaleźli się przecież w potrzebie.
Myślami powędrowała daleko. Żuła ciastko, które Gyltha wsunęła jej do ręki. Pomyślała, że jeśli pacjenci nadal będą przybywać tak tłumnie jak dzisiaj, musi zorganizować sobie własną kuchnię. Nalewki, wywary, maści, proszki, żeby to wszystko robić i przechowywać, potrzeba czasu oraz miejsca.
Aptekarze często przecież okazywali się naciągaczami. Nie ufała im, od kiedy Signorę D'Amelie przyłapano na mieszaniu swoich najcenniejszych proszków z kredą.
Kreda. Właśnie tam, gdzie ona była, właśnie tam Szymon i Mansur powinni się teraz znajdować, przeszukiwać kredowe wzgórze Wandlebury. Adelia uznała jednak, że dobrze, iż śledczy nie wyruszył samotnie do tego przyprawiającego o ciarki miejsca. Wszak do zaglądania w owe tajemnicze jamy potrzeba więcej niż jednego człowieka. Nie wspominając już, że z którejś z nich mógł wyskoczyć morderca. A wtedy z pewnością przydałby się Mansur.
– Mówiłaś, że mistrz Szymon odwiedza handlarzy wełną?
– Zabrał ze sobą te strzępki, którymi tamten diabeł związał dzieciaki – przytaknęła Gyltha. – Chce się dowiedzieć, czy któryś z kupców sprzedawał taką wełnę i komu.
Tak. Adelia wyszukała dla niego dwa paski sukna. Jako że wzgórze Wandlebury musiało poczekać, Szymon zajął się inną sprawą, choć medyczka zdziwiła się, że opowiedział o tym Gylcie. Ale, w sumie, jako ich gospodyni należała do zaufanych osób.
– Chodźmy na górę – powiedziała jej Adelia, pokazując, aby ruszyła za nią. Umilkła na chwilę. – Tamto ciastko…
– Moje owsiane miodowe ciastko.
– Było bardzo pożywne.
Zaprowadziła Gylthę do stołu w swojej izbie, na której leżała zawartość torby z koźlej skóry. Wskazała jeden ze skrawków dziwnej substancji- Widziałaś już kiedyś coś takiego?
– Co to jest?
– Myślę, że to może być cukierek. Owa substancja miała kształt podłużny, była szarawa, kruszyła się, lecz pozostawała twarda niczym kamień. Adelia musiała użyć najostrzejszego ze swoich noży, aby odciąć z niej skrawek. Gdy to zrobiła, odsłoniło się różowe wnętrze i wydobyło się coś, co jeśli dobrze poszukało się w pamięci, stanowiło słabiusieńki cień woni jakiegoś pachnidła.
– To było wplątane we włosy Marii – oznajmiła. Gyltha zacisnęła powieki, przeżegnała się, a potem otworzyła oczy, by dokładnie się przyjrzeć.
– Ja bym powiedziała, że to żelatyna – zachęcała ją Adelia. – O woni kwiatów albo owocu. Słodzona miodem.
– Smakołyk bogacza – natychmiast stwierdziła Gyltha. – Nie widziałam czegoś takiego. Ulf!
Nie minęła chwila, a jej wnuk już zjawił się w izbie. Adelia podejrzewała, że czekał pod drzwiami.
– Widziałeś kiedy coś takiego? – zapytała go Gyltha.
– Łakocie – warknął chłopak. Czyli naprawdę warował pod drzwiami. – Ja cały czas kupuję słodycze, pieniądze aż mnie świerzbią…
Kiedy tak mamrotał, jego bystre małe oczka zlustrowały cukierek, fiolki, pozostałe paski sukna suszące się obok okna, wszystkie dowody przyniesione z pustelni świętej Werberty.
Adelia zakryła je suknem.
– No i? Ulf pokręcił głową, pozując teraz na autorytet.
– To tutaj ma zły kształt. U nas cukierki są jak świderki i kulki.
– No to wynocha – rzuciła mu Gyltha. Kiedy chłopak odszedł, rozłożyła ręce.
– Jeśli on czegoś takiego nie widział, znaczy się, że tego u nas nie ma.
Adelia była rozczarowana. Ostatniej nocy olbrzymia grupa podejrzanych, równająca się wszystkim mieszkańcom Cambridge, zmniejszyła się nieco dzięki decyzji o skupieniu się na pielgrzymach. Ale nawet teraz, nie licząc żon, mniszek i służek, podejrzanych było czterdziestu siedmiu.
– Pewnie możemy też odliczyć tego kupca z Cherry Hinton, prawda? Wyglądał na niegroźnego.
Jednak po rozmowie z Gylthą okazało się, że Cherry Hinton leży na zachód od Cambridge i prosta stamtąd droga na wzgórze Wandlebury.
– Nie odliczamy nikogo – oznajmił Szymon. Aby jednak zawęzić grupę podejrzanych, zanim zaczną wypytywać te czterdzieści siedem osób, śledczy zabrał się do poszukiwania źródła skrawków sukna, Adelia zaś – słodyczy.
Które to źródła okazały się nie do ustalenia.
– Chociaż musimy zakładać, że rzadkość występowania owych rzeczy wzmocni ich związek z zabójcą, kiedy już go odnajdziemy – oznajmiła Adelia.
Gyltha nadstawiła uszu.
– Sądzisz, że to on zabił Marię?
– Tak właśnie sądzę.
– Biedna Maria była kruszyną, bała się ojca, zawsze ją lał, ją i jej matkę, wszystkiego się bała. Nigdy daleko nie wędrowała. – Gyltha obejrzała cukierek. – I ty myślisz, że ją tym zwabiono?
Obie kobiety podzieliły chwilę refleksji i zastanowienia. Przed oczyma stanęła im ręka robiąca zachęcające gesty, druga, trzymająca zamorski smakołyk. Dziecko, które wabione zbliża się coraz bardziej, bardziej, jak ptak kuszony przez wiercącego się gronostaja…
Gyltha pobiegła w dół schodów, aby przestrzec Ulfa przed niebezpieczeństwem, jakim mogą być mężczyźni częstujący słodyczami.
Sześciolatka, pomyślała Adelia. Ciągle wystraszona, sześć lat życia z brutalnym ojcem i straszliwa śmierć. Co ja mogę zrobić? Co ja mam zrobić?
Poszła na dół.
– Mogę pożyczyć Ulfa? Może coś da obejrzenie tych miejsc, w których zniknęło każde z dzieci. No i powinnam przyjrzeć się kościom świętego Piotrusia.
– Wiele ci one, dziewczyno, nie powiedzą. Mniszki je wygotowały.
– Wiem. – Tak zwykle robiono z ciałem domniemanego świętego. – Ale same kości też potrafią mówić.
Piotruś był primus inter pares wśród zamordowanych dzieci, pierwszym, które zaginęło, i pierwszym, które umarło. Z tego co dało się wydedukować, jedyne, czym jego śmierć różniła się od pozostałych, stanowiło to, iż prawdopodobnie doszło do niej w Cambridge.
Zatem tylko jego zgon mógł być skutkiem ukrzyżowania. Jeśli nie da się udowodnić, że stało się inaczej, misja Adelii i Szymona zakończy się niepowodzeniem. Żydzi nie zostaną oczyszczeni z zarzutów, nieważne, ilu zabójców śledczy wyciągną z kredowych wzgórz.
Złapała się, że tłumaczy to Gylcie.