Выбрать главу

– Może rodziców chłopca da się nakłonić, aby ze mną porozmawiali. Oni mogli widzieć jego ciało, zanim je ugotowano.

– Walter i jego żonka? Oni widzieli gwoździe w jego małych rączkach i koronę cierniową na jego biednej główce i nie powiedzą nic innego, bo stracą wtedy mnóstwo grosza.

– Robią pieniądze na swoim synu? Gyltha wskazała w górę rzeki.

– Przejdź się do Trumpington i ich chaty, której nie dojrzysz zza tłumu cisnącego się do środka, tłumu chcących pooddychać tym samym powietrzem, co święty Piotruś, i dotknąć koszuliny świętego Piotrusia, która nią nie może być, bo przecież on swoją jedyną miał na grzbiecie. A Walter i Ethy siedzą sobie na przyzbie i biorą po pensie.

– Żałosne. Gyltha zawiesiła kociołek nad ogniem, odwróciła się.

– Wygląda na to, że nigdy ci niczego nie brakowało, pani. Zwróciła się do niej „pani", co było znaczące. Równowaga, do której udało im się dojść dzisiaj rano, się zachwiała.

Adelia przyznała, że faktycznie, niczego jej nie brakowało.

– W takim razie poczekaj, aż będziesz miała sześcioro bachorów do wykarmienia, nie licząc tego, które umarło, i będziesz musiała w zamian za dach nad głową przez cztery dni orać i żąć na klasztornych polach, tak samo jak na własnym, nie mówiąc już o takiej Agnieszce, która musi zajmować się tym przeklętym sprzątaniem. Może ty nie pochwalasz tego, jak oni sobie poczynają, ale to nie jest żałosne, tu chodzi o to, żeby przetrwać.

Adelia umilkła. Odezwała się dopiero po chwili.

– To ja pójdę do Świętej Radegundy i poproszę o możliwość obejrzenia kości w ich relikwiarzu. Wtopię się w tło – odezwała się do Mansura z naciskiem, kiedy zaczął się już gotować, aby jej towarzyszyć. – Nie możesz iść. Równie dobrze mogłabym wtopić się w tło wraz z trupą akrobatów.

Zaprotestował, ale wyjaśniła, że jest środek dnia, wokół pełno ludzi, a ona ma swój nóż i psa, którego smród każdego wroga powali z odległości dwudziestu kroków. Zresztą, pomyślała, Arabowi nawet się uśmiecha pozostanie tutaj z Gylthą, w kuchni.

Wyszła.

Za sadem, wzdłuż krawędzi wspólnej miedzy stał bal na podpórkach, ciągnąc się ku rzece i mając z dwóch stron pasma uprawnych pól. Mężczyźni i kobiety trudzili się, orząc pod wiosenny siew. Od czasu do czasu ktoś chylił przed nią czoło. Jeszcze dalej wiatr nadymał przypięte szpilkami pranie…

Jak zobaczyła Adelia, Cam stanowiła granicę. Za rzeką ciągnęły się delikatne wzniesienia, niektóre zalesione, inne nagie, gdzieś daleko stała zagroda, malutka stąd niczym zabawka. A za plecami medyczki było miasto ze swoimi hałaśliwymi nadbrzeżami. Tłoczyło się po prawej stronie, tak jakby rozkoszowało się niczym niezakłóconym widokiem.

– Gdzie leży Trumpington? – zapytała Ulfa.

– Trumpington – burknął chłopiec do psa. Skręcili w lewo. Kąt, pod jakim padały promienie popołudniowego słońca, pokazywał, że ruszyli na południe. Mijały ich łodzie. Kobiety i mężczyźni odpychali je tyczkami od dna, zajęci swoimi sprawami, rzeka służyła im za trakt. Niektórzy machali do Ulfa, chłopiec odwzajemniał pozdrowienia skinieniem głowy i każdego przedstawiał psu.

– To Sawney, płynie, żeby zebrać daniny, stara larwa… To Gammer White z praniem dla Cheniesów… Siostra Tłuścioszka z jedzeniem dla pustelników, patrz, jak się rozdęła… O, stara Moggy szybko się dziś sprawiła z kupcami na targu…

Szli szosą po grobli, która chroniła buty Adelii, bose stopy chłopca i łapy Stróża od zapadnięcia się w mokradle. Niżej krowy pasły się w wysokiej trawie oraz jaskrach, między wierzbami i olchami, a ich racice plaskały zasysane przez błoto, gdy zmierzały ku świeżej części podmokłej łąki. Adelia jeszcze nigdy nie widziała tyle zieleni i tak różnorodnej. I tylu ptaków. I tyle bydła. W Salerno pastwiska były wypalone słońcem, nadawały się jedynie dla kóz.

Chłopiec zatrzymał się, wskazał skupisko strzech w oddali, nad którym wznosiła się wieża kościoła.

– Trumpington – powiadomił psa. Adelia przytaknęła.

– No, a teraz, gdzie jest drzewo świętej Radegundy? Chłopiec wywrócił oczyma i zaintonował:

– Święta Raddy! – Po czym wrócił drogą, którą tu przyszli.

Wraz ze Stróżem, który bez przekonania dreptał za nimi, przekroczyli rzekę po kładce i ruszyli na północ lewym brzegiem Cam, a na każdym kroku chłopiec żalił się psu. Z tego, co Adelia zdołała zrozumieć, narzekał, iż Gyltha zmieniła teraz zajęcie. Będąc u babki chłopcem na posyłki do załatwiania spraw związanych ze sprzedażą węgorzy, od czasu do czasu dostawał jakiś napiwek od klientów. A teraz owo źródełko wyschło.

Medyczka nie zwracała na niego uwagi.

Wśród wzgórz na zachodzie melodyjnie zagrał róg. Stróż i Ulf podejrzliwie spojrzeli spode łba.

– Wilk – wyjaśnił Ulf psu. Echo ucichło i ruszyli dalej.

Teraz Adelia spojrzała poprzez wodę na Cambridge. Jego nierówne dachy, naszpikowane kościelnymi wieżami, pozbawione konkurencji na tle czystego nieba przykuwały uwagę, nawet miały w sobie pewne piękno.

W oddali wznosił się Wielki Most, masywny, solidny, choć niezbyt piękny łuk, teraz zapełniony tłumem ludzi. Za nim, tam gdzie rzeka tworzyła głęboki zbiornik pod zamkowym wzgórzem – w tej okolicy wyglądającym niemal jak góra – statki tak bardzo cisnęły się na nadbrzeżach, że patrząc stąd, aż wydawało się niemożliwe, iż się ze sobą nie zderzają. Drewniane żurawie opadały i podnosiły się niczym szukające żab bociany. Rozbrzmiewały krzyki oraz polecenia w różnych językach. To, czym tutaj pływano, było tak samo różnorodne jak języki; wiosłowe łodzie, barki ciągnięte przez konie, barki, na których odpychano się od dna tykami, tratwy, korabie, a nawet, ku zdumieniu Adelii, arabski dhow. Widziała mężczyzn o jasnych warkoczach, odzianych w skóry. Wyglądali jak niedźwiedzie, skakali tam i z powrotem między barkami, jakby tańczyli ku uciesze portowych robotników.

Hałas i zgiełk, niesione bryzą, kontrastowały ze spokojem brzegu, po którym Adelia szła wraz z chłopcem. Usłyszała, że Ulf oznajmia psu, iż zbliżają się właśnie do drzewa świętej Radegundy.

Przyjrzała się mu uważnie. Drzewo otaczał płot. Zaraz za ogrodzeniem był mały stragan, a na nim stos gałązek. Dwie mniszki odrywały patyczki, do każdego przyczepiały wstążkę i sprzedawały jako relikwie.

Tu właśnie święty Piotruś zebrał bazie i tu później powieszono Żyda Chaima.

Drzewo stało poza terenem klasztoru, którego granicę wyznaczał mur, od strony rzeki wiodący ku wrotom obok szopy na łodzie i niewielkiej przystani, ale w stronę zachodnią biegł tak daleko w las, że Adelia nie była w stanie dostrzec jego krańca.

W otwartej bramie inne mniszki uwijały się wśród tłumu pielgrzymów. Wyglądały niczym czarno-białe pszczółki, kierujące zbieraczy miodu w stronę swojego ula. Kiedy Adelia przeszła pod łukiem furty, jakaś zakonnica, siedząca za stołem na słonecznym dziedzińcu, rozmawiała właśnie ze stojącymi przed nią mężczyzną i kobietą.