– Zabić Żydów! – wrzeszczał. – Zabić krzyżowników!
Przyczyna tych środków ostrożności stała się jasna, kiedy weszli na dziedziniec. Zażywało tam ruchu mniej więcej pięćdziesięciu Żydów, korzystając ze słońca. Mężczyźni głównie spacerowali i rozmawiali. Kobiety plotkowały w kącie albo bawiły się z dziećmi. Tak jak wszyscy Żydzi w krajach chrześcijańskich, ci tutaj odziani byli podobnie jak mieszczanie, chociaż dwóch czy trzech mężczyzn nosiło stożkowate czapki zwane Judenhut.
Cechę wyróżniającą ową szczególną grupę Żydów stanowił ich opłakany wygląd. Adelię to zaszokowało. W Salerno mieszkali ubodzy Żydzi, tak jak ubodzy Sycylijczycy, Grecy i muzułmanie, ale ich biedę łagodziły datki oraz dary od bogatszych pobratymców. Szczerze mówiąc, chrześcijanie z Salerno twierdzili trochę pogardliwie, że „wśród Żydów nie ma żebraków". Jałmużna stanowiła fundament wszystkich wielkich religii, zaś w judaizmie słowa „daj mu to, co jego, uznając, że to co majętnością twoją, takoż i jego" stanowiły wręcz prawo. Łaska spływała raczej na dającego niż obdarowywanego.
Adelia przypomniała sobie starego człowieka, który doprowadzał jej przybraną matkę do złości, odmawiając podziękowania za posiłki, otrzymywane w jej kuchni.
– Czyż ja jem to, co twoje? – zwykł mawiać. – Jem to, co Boga. Hojność okazywana przez szeryfa jego niechcianym gościom, z tego co widziała medyczka, nie była zbyt duża. Żydzi wychudli. Adelia pomyślała, że w zamkowej kuchni pewnie niewiele sobie robiono z koszerności i dlatego posiłki często pozostawały niezjedzone. Ubrania, które ci ludzie w pośpiechu rok temu zabrali z domów, zaczęły się już drzeć.
Kiedy trójka przybyszów szła po dziedzińcu, niektóre kobiety z nadzieją uniosły wzrok. Mężczyzn zbyt pochłaniała dyskusja, aby zauważyli obcych.
Prowadzeni przez młodszego żołnierza sprzed bramy, wszyscy troje przeszli po moście nad fosą, następnie pod broną i przez kolejny dziedziniec.
Zamkowa sala była chłodna, ogromna i pełna ruchu. Na długich stołach piętrzyły się stosy dokumentów, zwoje pergaminu i rachunki. Skrybowie, którzy się nad nimi biedzili, od czasu do czasu przerywali, aby podejść do podwyższenia, gdzie przy jeszcze jednym stole na dużym krześle siedział duży mężczyzna, a przed nim w zastraszającym i grożącym zawaleniem tempie rosła góra kolejnych dokumentów, zwojów pergaminu i rachunków.
Adelia nie była dobrze obeznana z funkcją szeryfa, jednak Szymon wytłumaczył jej, że na obszarze hrabstwa to człowiek o największym znaczeniu po królu, reprezentant monarchy, wraz z biskupem diecezji główny przedstawiciel prawa. Samodzielnie zaś odpowiadał za zbieranie podatków, utrzymywanie pokoju. On był tym, który ścigał złoczyńców, dbał, by nie handlowano w niedzielę, by wszyscy płacili dziesięcinę, a Kościół płacił swoje skarbowe, organizował egzekucje, konfiskował dla króla majętności powieszonego. Zajmował się też porzuconymi dziećmi, uciekinierami, banitami, pilnował, żeby do królewskiej szkatuły trafiały stosowne należności. Dwa razy do roku dostarczał pieniądze, stanowiące efekt tej działalności, oraz odpowiednie rachunki do królewskiej Izby Skarbowej w Winchester, gdzie, jak powiedział Szymon, niedopłacenie jednego pensa mogło go kosztować stanowisko.
– Dlaczego, przy tym wszystkim, ktokolwiek chce taką posadę? – dopytywała się Adelia.
– Bo on dostaje procent od podatków – wyjaśnił Szymon. Sądząc z jakości szat szeryfa z Hertfordshire oraz ilości złota i srebra zdobiących jego palce, procent musiał być znaczny, choć w tej chwili wątpliwe się wydawało, by szeryf Baldwin uważał, iż wystarczający. Z trudem dałoby się go nazwać zakłopotanym, już prędzej całkiem zbitym z tropu.
Pustym wzrokiem spoglądał na żołnierza obwieszczającego mu przybycie gości.
– Czy oni nie widzą, że jestem zajęty? Czy oni nie wiedzą, że się zbliżają sądy?
Jakiś wysoki i masywny mężczyzna, który pochylał się na dokumentami obok szeryfa, właśnie się wyprostował.
– Mniemam, mój panie, że ci ludzie mogą okazać się przydatni w sprawie Żydów – oznajmił sir Rowley.
Puścił oko do Adelii. Spojrzała na niego obojętnie. Kolejny człowiek, który jest wszędzie, tak jak Roger z Acton. I może jeszcze bardziej złowrogi.
Wczoraj Szymon otrzymał list od przeora Gotfryda, w którym ten znowu ostrzegał go przed królewskim poborcą podatków, „…ten człowiek był w mieście, kiedy zniknęło co najmniej dwoje dzieci. Niech mi dobry Pan wybaczy, jeśli rzucam podejrzenie na tego, co na nie wcale nie zasługuje, ale uważam, że winniśmy być ostrożni, póki nie będziemy wiedzieli, na czym stoimy".
Szymon zgodził się, że przeor ma powody do podejrzeń.
– Jednak nie większe niż w przypadku reszty osób – dodał. Powiedział, że jemu poborca podatków przypadł do gustu. Adelia, która spostrzegła, co kryje się pod miłą powierzchownością, kiedy sir Rowley wymusił swoją obecność podczas oględzin zwłok dzieci, miała inne zdanie. Picot ją denerwował.
Wyglądało na to, że trzyma w garści cały zamek. Szeryf patrzył na niego błagalnym wzrokiem, niezdolny poradzić sobie z niczym poza swoimi własnymi, najpilniejszymi sprawami.
– Czy oni nie wiedzą, że zbliżają się sądy? Sir Rowley odwrócił się do Szymona.
– Mój pan życzy sobie wiedzieć, po co tu przyszliście.
– Za pozwoleniem, chcemy porozmawiać z Jehudą Gabirolem -oznajmił Szymon.
– Chyba nic nie szkodzi, panie? Pokażę im drogę. – Rowley już ruszył.
Szeryf go powstrzymał.
– Picot, nie zostawiaj mnie.
– Nie na długo, mój panie, przyrzekam.
Poprowadził przybyłą trójkę przez salę, cały czas usta mu się nie zamykały.
– Szeryf właśnie się dowiedział, że sądy mają zebrać się w Cambridge. Jako że musi dostarczyć Szachownicy werdykty przysięgłych, oznacza to całkiem sporą dodatkową pracę, no i on czuje, że to wszystko go już, można powiedzieć, przygniata. Podobnie mnie, rzecz jasna.
Uśmiechnął się do nich szeroko i wesoło. Trudno było chyba znaleźć człowieka mniej czymkolwiek przygniecionego.
– Do tej pracy należy choćby próba odkrycia, jakie długi są należne Żydom, a przez to królowi. Chaim był głównym bankierem w tym hrabstwie, a wszystkie jego rachunki przepadły w pożarze wieży. Trudność ich odzyskania jest, co się samo przez się rozumie, znaczna. Jednakowoż…
W dziwny sposób, bokiem, ukłonił się Adelii.
– Słyszałem, że pani medyk mąciła wodę w Cam. Można by mniemać, że takie rzeczy nie przystoją medykowi, zwłaszcza pamiętając, co tam się wlewa. Może miałaś jakieś swoje powody, pani?
– Co to są te sądy? – zapytała Adelia. Przeszli drzwiami i szli za sir Rowleyem w górę krętych schodów wieży. Stróż człapał za nimi.
Przez ramię poborca podatków rzucił:
– Ach, sądy. To tak naprawdę zebranie wędrownych sędziów królewskich. Dzień sądu, niemal tak straszliwy jak Boży, straszliwy dla tych, których los waży się wówczas na szali. Sąd nad piwem i kara za jego rozwadnianie. Sąd nad chlebem i to samo za jego niedoważanie. Wtrącanie do lochu, uznanie więźniów za winnych lub wypuszczenie ich jako niewinnych. Werdykty dotyczące ziemi, jej posiadania, werdykty w sprawie sporów, uprawomocnienie… i tak dalej. Zbierają się sędziowie. Nie zdarza się to co roku, ale jak już się zdarzy… Matko Boska, pomóż nam, jakie te schody strome.