Prowadząc ich, sapał ciężko. Większe promyki światła wpadały przez wąskie okna w kamieniu, oświetlały kolejne piętra. Na każdym były łukowato zwieńczone drzwi.
– Spróbuj schudnąć – poradziła mu Adelia, podczas wchodzenia wpatrująca się w jego pośladki.
– To same mięśnie, pani.
– Sadło – oznajmiła.
Zwolniła, tak by poborca schował się za kolejnym zakrętem i szepnęła do idącego za nią Szymona.
– On chce wysłuchać tego, co mamy do powiedzenia.
Szymon puścił poręcz, której przytrzymywał się, idąc w górę, i rozłożył ręce.
– Czyli już musi wiedzieć… po co tu jesteśmy. Więc co za różnica? Różnica była taka, że ów mężczyzna mógł wyciągnąć wnioski z tego, co powiedziane zostanie Żydom. Adelia nie ufała wnioskom, póki nie zebrała wszystkich dowodów. I nie ufała też sir Rowleyowi.
– Ale jeśli to on jest mordercą?
– To tym bardziej już o wszystkim wie. – Szymon zamknął oczy i wymacał poręcz.
Sir Rowley czekał na Adelię u szczytu schodów, dosyć zmęczony.
– Uważasz pani, że jestem tłusty? Powinnaś wiedzieć, że kiedy Nur ad-Din usłyszał, że nadciągam, spakował swoje namioty i cichaczem wyniósł się z pustyni.
– Byłeś na krucjacie?
– W Ziemi Świętej nie dano by sobie beze mnie rady.
Zostawił ich w niewielkim, okrągłym pomieszczeniu, gdzie było tylko kilka taboretów, stół i dwa nieoszklone okna, z których rozciągał się szeroki widok na okolicę. Obiecał, że pan Gabirol za chwilę się zjawi i że wyśle pachołka po coś do jedzenia i picia.
Szymon przemierzał izbę, zaś Mansur jak zwykle stał nieporuszony niczym posąg. Adelia podeszła do okien, jednego wychodzącego na wschód, drugiego na zachód, i podziwiała panoramę widoczną z każdego z nich.
Na zachodzie, wśród niskich wzgórz widziała szczyty murów, na których łopotał sztandar. Nawet pomniejszona odległością, posiadłość wydzierżawiona sir Gerwazemu przez klasztor przeora była większa, niż medyczka spodziewałaby się, biorąc pod uwagę rycerskie dochody. Jeśli posiadłość sir Joscelina, lenno od klasztoru mniszek, znajdująca się na południowy wschód, niewidoczna z żadnego z okien, miała podobne rozmiary, to obu szlachcicom najwyraźniej dobrze się powodziło w zbieraniu danin i na krucjatach.
Weszło dwóch mężczyzn. Jehuda Gabirol był młody, czarne pejsy miał mocno zwinięte w spirale, wisiały po obu stronach twarzy z zapadłymi policzkami, bladymi w sposób typowy dla mieszkańców Hiszpanii.
Drugi, niezapraszany gość miał już swoje lata, zmęczył się wspinaczką. Chwycił się framugi i dysząc, przedstawił Szymonowi.
– Beniamin ben Raw Mosze. A jeśli ty jesteś Szymon z Neapolu, to znam twojego ojca. Stary Eli wciąż żyje, prawda?
Szymon ukłonił się dość szorstko, w sposób dla niego nietypowy, podobnie przedstawił Adelię i Mansura. Podał tylko ich imiona, nie tłumacząc powodu przybycia.
Starzec skinął ku nim głową, wciąż drżąc.
– Czy to wy zajmujecie mój dom? Jako że Szymon milczał, odezwała się Adelia.
– Tak, my. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
– A czy powinienem? – smutnie zapytał Stary Beniamin. – Czy jest w dobrym stanie?
– Tak. Lepiej, żeby ktoś w nim mieszkał, tak sądzę.
– Podobają wam się okna w sieni?
– Bardzo ładne. A przede wszystkim nietypowe. Szymon zwrócił się do młodszego z mężczyzn:
– Jehudo Gabirolu, rok temu, tuż przed Paschą, poślubiłeś tutaj, w Cambridge, córkę Chaima ben Eliezera.
– To początek wszystkich moich kłopotów – ponuro oznajmił Jehuda.
– Ten chłopiec przybył tu w tym celu z Hiszpanii – wyjaśnił Beniamin. – Zaaranżowałem całą sprawę. Mówię sobie, że wszak to dobry ożenek. Jeśli zaś wszystko obróciło się w tak niefortunny sposób, to czyż tu zawinił szadchanswat?
Szymon nadal go ignorował, wpatrywał się w Jehudę.
– Tamtego dnia w mieście zniknęło dziecko. Może zacny pan Gabirol rzuci nieco światła na to, co się z tym dzieckiem stało.
Adelia jeszcze nigdy nie widziała Szymona w takim stanie. Był wściekły.
Obaj mężczyźni wybuchnęli słowami w jidysz. Cienki głos młodszego przeważał nad głębszym Beniamina.
– Skądże mam wiedzieć? Czy ja jestem stróżem angielskich dzieci? Szymon uderzył go w twarz. Na parapecie zachodniego okna usiadł niedawno krogulec, jednak teraz poderwał się do lotu, przestraszony wibracją wewnątrz komnaty, wywołaną odgłosem policzka wymierzonego przez Szymona. Dźwięk ciosu odbił się echem od ścian. Na twarzy Jehudy zaczerwieniły się ślady palców.
Mansur zrobił krok do przodu, aby ochronić towarzysza, gdyby zechciano pomścić ten cios, ale młody mężczyzna tylko zasłonił oblicze i pochylił głowę.
– Co innego mogliśmy zrobić? Co innego?
Adelia stała pod oknem. Nikt nie zwracał na nią uwagi, zaś trzech Żydów uspokoiło się na tyle, by przenieść swoje stołki na środek pokoju i na nich usiąść. Nawet teraz dbają o ten swój cały ceremoniał, pomyślała.
Mówił głównie Beniamin, młody Jehuda płakał i się trząsł.
To był dobry ożenek, opowiadał swat, sojusz pieniędzy i kultury, ślub córki bogacza i młodego hiszpańskiego scholarza ze znakomitego rodu, którego Chaim chciał zatrzymać u siebie jako eidem afkest, czyli mieszkającego przy nim zięcia. Dałby mu posag wysokości dziesięciu marek…
– Dalej – ponaglał Szymon.
W piękny wiosenny dzień chuppah synagogi udekorowano kaczeńcami.
– Ja sam rozbiłem szkło…
– Dalej. Wrócono do domu Chaima na wesele, które, jak się spodziewano po bogactwie gospodarza, potrwać miało tydzień. Grano na fujarkach, fideli, cymbałach, stoły uginały się od jedzenia, raz po raz napełniano kubki winem, pannę młodą posadzono na tronie pod białym aksamitem, wygłoszono mowy – a wszystko to na łące, nad brzegiem rzeki, albowiem nawet ten wielki dom nie pomieścił wszystkich gości, z których część wędrowała tutaj ponad tysiąc mil.
– No i może, może też trochę Chaim popisywał się przed resztą miasta – przyznał Beniamin.