Wzięła cukierek, ten, który znalazła wplątany we włosy Marii, i wraz z prostokątem lnu położyła na stole. Szymon odsunął się, a wuj Matyldy B. dźgnął substancję paluchem i pokręcił głową.
– Jesteś pewny? – Adelia zbliżyła świecę, by miał lepsze światło.
– Ależ to jujuba – oznajmił nagle Mansur.
– W cukrze, jak sądzę – o z n a j m i ł wuj. – Za drogie j a k na m ó j interes, my słodzimy miodem.
– O czym ty mówisz? – zapytała Araba medyczka.
– To jest jujuba. Moja matka to przyrządzała, niechaj Allah ją błogosławi.
– Jujuba – powtórzyła Adelia. – Jasne. Coś takiego robili w arabskiej dzielnicy Salerno. O Boże…
Opadła na krzesło.
– Co to jest? – Szymon zerwał się na nogi. – Co?
– To nie była żadna żyduba, chodziło o jujubę. – Zacisnęła powieki, z trudem tworząc w myślach obraz małego chłopca, który odwraca głowę i patrzy, a potem znika w ciemności między drzewami.
Gdy znowu otworzyła oczy, Gyltha już wyprowadziła z izby Matyldę B. i jej wuja, potem wróciła. Na skierowanych ku medyczce twarzach malowało się zdziwienie.
Adelia odezwała się więc po angielsku.
– Właśnie o to chodziło świętemu Piotrusiowi. Ulf nam o tym opowiadał. Mówił, że Piotr wołał przez rzekę do swojego kolegi Willa, że idzie po żyduby. Ale to nie o to chodziło. On powiedział, że idzie po jujuby. Will tego słowa nie znał i usłyszał je jako żyduby.
Nikt się nie odezwał. Gyltha wzięła krzesło i usiadła razem z innymi, łokcie oparła na stole, dłonie przyłożyła do czoła. Szymon przerwał ciszę.
– Tak, masz rację. Gyltha uniosła wzrok.
– To jasne, że tym je zwabił. Ale pierwszy raz słyszę o czymś takim.
– Mógł je przywieźć arabski handlarz – podsunął Szymon. – To słodycze ze Wschodu. Poszukajmy kogoś mającego kontakty z Arabami.
– Może jakiś krzyżowiec lubiący słodycze – powiedział Mansur. – Krzyżowcy przywozili to ze sobą do Salerno, może któryś przywiózł tutaj.
– Racja! – Szymon był podekscytowany. – Prawda. Nasz zabójca był w Ziemi Świętej.
Adelia nie pomyślała o sir Gerwazym czy o sir Joscelinie, lecz o poborcy podatków, trzecim z krzyżowców.
Owce, tak jak konie, unikają stąpania po ciałach leżących na ziemi. Pasterz nazywany Waltem, właśnie dlatego tamtego dnia, kiedy zaprowadził stado na pastwisko na wzgórzu Wandlebury, ujrzał, jak w ich wełnistym potoku powstaje pusta przestrzeń, jakby rozstąpić mu się kazał niewidzialny prorok. Nim dotarł do owej przeszkody, której unikały zwierzęta, morze owiec znów się zamknęło.
Zaczął wyć pies pasterza.
Widok dziecięcych ciał i dziwacznej plecionki, leżącej na piersi każdego z nich, zniszczył Waltowi spokój jego życia, w którym dotychczas jedynym wrogiem była brzydka pogoda lub zwierz chodzący na czterech łapach i dający się odgonić.
Teraz stary Walt starał się jakoś dojść do siebie. Jego suche, poznaczone zmarszczkami dłonie złączyły się na kosturze. Pochyloną głowę i ramiona skrywała opończa, głęboko osadzone oczy przypominające paciorki wpatrywały się uważnie w trawę, tam gdzie wcześniej leżały trupy. Mamrotał coś do siebie.
Ulf, siedzący blisko niego, mówił, że starzec modli się do Wielkiej Pani, „aby uleczyła miejsca takie jak to".
Adelia odeszła kilka yardów, znalazła kamień i usiadła na nim, ze Stróżem przy boku. Próbowała wypytywać pasterza, ale on, choć przesunął po medyczce spojrzeniem, chyba jej nie widział. Dostrzegła, że Walt w ogóle jej nie zauważa, jakby jego zdolność pojmowania nie obejmowała kobiety cudzoziemki, wręcz zrobiła się dla niego przejrzysta.
Rejestrował tylko obecność Ulfa, który również pochodził z mokradeł i tym samym stanowił solidny, znany element krajobrazu.
Jakże dziwnego krajobrazu. Po lewej teren łagodnie opadał ku płaskiej powierzchni mokradeł, oceanowi olch i wierzb kryjących swoje sekrety. Po prawej, gdzieś daleko, był goły szczyt wzgórza o zalesionych zboczach, gdzie Adelia, Szymon, Mansur i Ulf spędzili ostatnie trzy godziny, badając tamtejsze dziwne zagłębienia terenu, schylali się, aby zajrzeć pod krzaki, szukali kryjówki, w której dokonano zbrodni – i nic nie znaleźli.
Zaczął siąpić deszcz, ustał, chmury zasłoniły słońce i odsłoniły je ponownie.
Adelia wiedziała, że gdzieś w pobliżu jest miejsce kaźni, dlatego ciężka cisza, wciąż jeszcze wibrująca od nieusłyszanych krzyków, przygniatała wszystkie naturalne odgłosy: świergot ptaków, liście szeleszczące w deszczu, skrzyp sędziwej jabłoni poruszanej bryzą, sapanie mieszczucha Szymona, kiedy się wspinali. Odgłosy owiec gryzących kępy trawy.
Ucieszyła się, kiedy ujrzawszy pasterza z klasztoru od przeora – owce były własnością przybytku Świętego Augustyna – miała wymówkę, aby odejść stamtąd i razem z Ulfem ruszyć ku mężczyźnie, pozostawiając swoich towarzyszy zajętych przeczesywaniem wzgórza.
Chyba już dziesiąty raz powtórzyła w głowie tok rozumowania, który ich tutaj przywiódł. Dzieci umarły na kredowym podłożu. Bez wątpienia.
Znaleziono je w mule, tam w dole, na błotnistej owczej ścieżce, wiodącej na szczyt. I co więcej, znaleziono rankiem, zaraz po tym, jak na owo wzgórze wtargnęli obcy. Zatem trupy przeniesiono z kredowych mogił w nocy. Najbliższe kredowe podłoże, jedyny jego odsłonięty kawałek, z którego dałoby się zabrać je w tak krótkim czasie, to Krąg Wandlebury.
Spojrzała ku niemu, migotał po ostatnim deszczowym prysznicu. Dostrzegła, że Szymon i Mansur gdzieś znikli.
Mogli przedzierać się przez głębokie, mroczne aleje, ciemne przez pochylone nad nimi drzewa. Kiedyś były to rowy otaczające wzgórze.
Jakiż pradawny lud obwarował krąg i z jakiego powodu? Przyłapała się na tym, że rozmyśla, czy krew owych dzieci była pierwsza, jaką tutaj rozlano. Czyżby owo miejsce nierozłącznie wiązało się ze złem i przyzywało mrok ludzkiej duszy, tak jak przyzywało tego zbrodniarza?
A może Wezuwia Adelia Rachela Ortese Aguilar stawała się równie podatna na przesądy, jak jakiś staruch mamroczący zaklęcia nad poletkiem trawy?
– On zamierza w końcu coś nam powiedzieć, czy nie? – syknęła do Ulfa. – Musi wiedzieć, czy tu jest jakaś jaskinia, czy coś takiego.
– On już tam więcej nie pójdzie – odszepnął jej chłopak. – Mówi, że nocami tam tańcuje stary Nick. Te jamy to ślady jego stóp.
– Ale pozwala tam chodzić swoim owcom.
– O tej porze roku to najlepsze pastwisko w promieniu wielu mil. Z nim jest jego pies. Pies mu powie, jak coś będzie nie tak.
Mądry pies. Starczyło tylko, by uniósł wargę, a już Stróż przycupnął z dala od szczytu wzgórza, czekając, aż Adelia zejdzie.
Medyczka zastanowiła się, do jakiej Wielkiej Pani zwracał się pasterz. Do Marii, matki Jezusa? A może do jakiejś starszej matki?