Usunięto resztki pierwszego dania. Nasączone sosem chlebowe miski wrzucono do wózka i wywieziono na zewnątrz, gdzie obszarpani mężczyźni, kobiety i dzieci już na nie czekali. Rozłożono świeże nakrycia.
– Et maintenant, milords, mesdames – znowu odezwał się kuchmistrz.
– Venyson en furmety gely. Porcelle farce enforce. Pokokkye. Crans. Veny-son roste. Conyn. Byttere truffee. Pulle endore. Braun freyes avec graunt tartez. Leche Lumbarde. A soltelle.
Normandzka francuszczyzna do normandzkiego jedzenia.
– To francuski – uprzejmie wyjaśnił Adelii mistrz Herbert, szewc. Tak jakby nie mówił tego już przy pierwszym daniu. – Sir Joscelin sprowadził kucharza aż z Francji.
A ja bym chciała, żeby może on tam już wrócił. Wystarczy mi, wystarczy.
Czuła się dziwnie.
Na początku odmówiła picia wina i poprosiła o przegotowaną wodę, która to prośba zaskoczyła sługę niosącego dzban trunku i nie została spełniona. Przekonana przez mistrza Herberta, że miód pitny podawany jako alternatywa dla wina i piwa jest całkiem niewinnym napojem robionym z pszczelego miodu, spragniona, opróżniła kilka kubków.
I wciąż chciało jej się pić. Niespokojnie pomachała na Ulfa, by przyniósł wody z dzbana Mansura. Chłopiec tego nie zauważył.
Odmachał jej za to Szymon z Neapolu. Właśnie wszedł do sali i kłaniał się przeoryszy Joannie oraz sir Joscelinowi. Przepraszał gorąco za spóźnienie.
Czegoś się dowiedział, pomyślała Adelia, siadając. Już po samym sposobie, w jaki szedł, widziała, że czas spędzony z Żydami przyniósł rezultaty. Patrzyła, jak podekscytowany rozmawia z poborcą podatków u krańca wysokiego stołu, potem zniknął jej z widoku, zasiadł nieco dalej, po tej samej stronie blatu co ona.
Pojawiły się kruszejące od tygodnia pawie, wciąż jeszcze prezentujące swoje ogony, a małe pieczone prosiaczki smutno ssały jabłka wetknięte im do ryjków. Na Adelię podejrzliwie spoglądało oko opieczonego bąka, który lepiej wyglądałby na surowo, wśród trzcin i mokradeł, tam gdzie było jego miejsce.
Po cichu się przed nim usprawiedliwiła. Przykro mi. Przykro mi, że wypchali cię truflami przez tyłek.
Raz jeszcze dostrzegła Gylthę zerkającą przez drzwi do kuchni. Adelia usiadła prosto. Staram się nie przynieść ci wstydu, no staram się, staram.
Na jej czystej misce pojawiła się sarnina w gulaszu z kaszą. Do tego podano jakieś gely z talerzyka. Przypuszczalnie czerwoną porzeczkę. Ja chcę sałaty, pomyślała z rozpaczą.
Lenno przeoryszy uciekło z klatki i dołączyło do wróbli na krokwiach dachu, bombardując stoły odchodami.
Brat Gilbert, który nie zwracał uwagi na siedzące mu po bokach mniszki, a za to wpatrywał się w Adelię, nachylił się przez stół.
– Myślę, pani, że winnaś skromnie schować swoje włosy.
– A to dlaczego? – Odwzajemniła spojrzenie. -Winnaś raczej ukryć swoje kędziory pod welonem, lepiej, abyś odziała się w żałobne szaty, schowała swoją powierzchowność. O córo Ewy, noś strój pokutny, za sprawą hańby Ewy, której odium to przyczyna upadku rasy człowieczej.
– To nie jej wina – powiedzała zakonnica siedząca z lewej. – Upadek rasy człowieczej nie wynikł akurat z jej winy. Mojej zresztą też nie.
Była to koścista kobieta w średnim wieku, dużo piła, podobnie jak brat Gilbert. Adelii podobało się jej zachowanie. Mnich odwrócił się ku zakonnicy.
– Milcz, niewiasto. Będziesz się spierać z wielkim świętym Tertulianem? Ty, mieszkanka domu rozwiązłego życia?
– A bo co? – triumfalnie zapiszczała kobieta. – Mamy lepszego świętego niż wy. Mamy świętego Piotrusia. A najlepsze, co wy macie, to wielki palec świętej Ethelredy.
– Mamy fragment Krzyża Pańskiego! – krzyknął brat Gilbert.
– A kto nie ma? – rzuciła zakonnica siedząca z drugiej strony. Brat Gilbert zsiadł zatem ze swojego rumaka, prosto w krew i pył bitewnego pola.
– Gówno będziecie mieli, nie świętego Piotrusia, jak archidiakon przyjrzy się temu waszemu konwentowi, ty zdziro. A przyjrzy się. Och, ja wiem, co się dzieje u Świętej Radegundy. Rozwiązłość, zaniedbywanie posług, odwiedziny mężczyzn w celach, polowania, wędrówki w górę rzeki i wcale nie sądzę, żeby po to, aby zawozić jedzenie pustelnikom. Och, ja to wiem.
– Oczywiście, że wozimy im jedzenie! – Teraz odezwała się mniszka z prawej strony brata Gilberta, równie pulchna jak jej siostra zakonna chuda. -A jeśli potem odwiedzę jeszcze cioteczkę, to co to szkodzi?
W głowie Adelii zadźwięczał głos Ulfa. „Siostra Tłuścioszka z jedzeniem dla pustelników, patrz, jak się rozdęła". Spojrzała na zakonnicę przez zmrużone oczy.
– Widziałam cię – rzuciła wesoło. – Widziałam cię, jak płynęłaś łódką w górę rzeki.
– Mogę się założyć, że nie widziałaś jej, jak wracała. – Brat Gilbert aż pluł ze złości. – Zostają tam na całą noc. Nurzają się w rozpuście i żądzy. W porządnym domu zakonnym zostałyby już wychłostane tak, że ich tyłki aż spłynęłyby krwią, ale gdzie jest ich przeorysza? Na łowach!
Człowiek, który nienawidzi, pomyślała Adelia. Człowiek pełen nienawiści. I krzyżowiec. Nachyliła się ponad stołem.
– Bracie Gilbercie, czy lubisz jujubę?
– Co? Nie, nie cierpię łakoci – odwrócił się od niej, aby dalej krytykować klasztor Świętej Radegundy.
Po prawej stronie medyczki odezwał się cichy, smutny głos.
– Nasza Maria lubiła łakocie. Ku zdumieniu Adelii po zapadłych policzkach łowczego Hugona spłynęły łzy, kapiąc mu do gulaszu.
– Nie płacz – powiedziała. – Nie płacz. Usłyszała szept szewca, siedzącego z lewej.
– Ona była jego siostrzenicą. Ta mała zamordowana Maria. Dzieckiem jego siostry.
– Przykro mi. – Adelia dotknęła dłoni myśliwego. – Tak bardzo mi przykro.
Jego niebieskie oczy, zaczerwione i nieskończenie smutne, spojrzały w jej oczy.
– Dorwę go. Wyrwę mu wątrobę.
– Oboje go dorwiemy – zapewniła i zdenerwowała się, że zrzędzenie brata Gilberta zakłócało taką chwilę. Wyciągnęła rękę ponad stołem i dźgnęła mnicha w pierś.
– Nie ma żadnego świętego Tertuliana.
– Co?
– Tertuliana. Tego, na którego się powoływałeś, mówiąc o Ewie. On nie był świętym. Myślałeś, że był świętym? Nie był. Opuścił Kościół. Był bowiem – powiedziała to ostrożnie – niezbyt ortodoksyjny. Oto właśnie, jaki był. Przyłączył się do montanistów. A… później nigdy go nie ogłoszono świętym.