Выбрать главу

Zakonnice bardzo poweselały.

– Nie wiedziałeś o tym, prawda? – rzuciła ta chuda.

Odpowiedź brata Gilberta zagłuszył dźwięk trąb, na wyższy stół powędrowało kolejne danie.

– Blaundersorye, Quincys in comfyte, Curiews en miel, Pertyche, Ey-roundangels, Pety-perneux…

– Co to jest petty-perno? – zapytał myśliwy, wciąż płacząc.

– Małe zagubione jajeczka – odpowiedziała Adelia i zaczęła niepowstrzymanie szlochać.

Ta część jej mózgu, która jeszcze z kretesem nie przegrała walki z pitnym miodem, uniosła ją na nogi i zagnała do bocznego stolika, na którym był dzban wody. Złapawszy go, ruszyła ku drzwiom, ze Stróżem u boku.

Kiedy szła, bacznie przyglądał się jej poborca podatków.

Kilku gości było już w ogrodach. Mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na pnie drzew, a kobiety rozpierzchły się, szukając spokojnych miejsc, by sobie przykucnąć. Ci bardziej wstydliwi, ustawili się w kolejce do osłoniętych ławek z wyciętymi dziurami, które sir Joscelin ustawił nad strumieniem spływającym do Cam.

Adelia, pijąc łapczywie z dzbanka, powędrowała za stajnie, a miły zapach koni przenikał za ciemne budynki, gdzie zakapturzeni, ptasi drapieżcy śnili o nurkowaniu w dół i zabijaniu. Świecił księżyc. Była trawa i był sad…

Poborca podatków znalazł ją śpiącą pod jabłonią. Kiedy wyciągnął ku niej rękę, uniósł głowę jakiś mały, ciemny i cuchnący kształt obok, a jeszcze inny, znacznie wyższy i ze sztyletem za pasem, wyłonił się z mroków.

Sir Rowley pokazał im obu, że ma puste ręce.

– Czyż mógłbym ją skrzywdzić? Adelia otworzyła oczy. Usiadła, dotknęła czoła.

– Tertulian nie był świętym, Picot – oznajmiła.

– Zawsze się nad tym zastanawiałem. – Usiadł obok niej. Wypowiedziała jego nazwisko tak, jakby byli starymi przyjaciółmi, zbiła go z tropu przyjemność, jaką mu to sprawiło. – Co ty piłaś?

Skupiła się.

– To było żółte.

– Miód. Potrzeba saksońskiej krzepy, aby zdzierżyć miód. – Pomógł jej wstać. – Chodź, powinnaś to z siebie wytańczyć.

– Ja nie tańczę. Może pójdziemy i skopiemy brata Gilberta?

– Kusisz mnie, ale myślę, że tylko zatańczymy. Z sali wyniesiono stoły. Subtelni muzycy z galeryjki zmienili się w trzech spoconych, tęgich drabów na podwyższeniu. Jeden grał na bębenku, dwóch na skrzypkach, kolejny wykrzykiwał kroki tańca wśród zgiełku, który łączył w sobie piski, śmiechy, tupanie, wir szalejący teraz na posadzce.

Poborca podatków wciągnął weń Adelię.

To nie był zdyscyplinowany, złożony taniec z wyższych sfer Salerno, gdzie trzymano się za końce palców i starannie ustawiano stopy. Nie było tu elegancji. Mieszkańcy Cambridge nie mieli czasu, by uczęszczać na lekcje w terpsychorze. Oni po prostu tańczyli. Niezmordowanie, nieprzerwanie, spoceni i z werwą, z entuzjazmem, zmuszeni dzikością swoich dawnych bogów. Jakieś potknięcie tu i tam, nie ten ruch co trzeba – ale kto by o to dbał. Wstawaj i tańcz dalej, tańcz, tańcz. Lewa stopa do lewej, prawa tupie z przodu. „Plecy do pleców". Złap się za spódnicę, śmiej się. „Prawe ramię do prawego!". „W krąg i w lewo", „Naprzód, hej!" „Skręcamy". „Przechodzimy, panie i panowie, przechodzimy, do licha". „I wracamy".

Maźnice błyszczały jak święte ognie. Pogniecione sitowie, zalegające podłogę, napełniło salę świeżą wonią zieleni. Nie ma czasu, by nabrać oddechu, oto już „końska kłótnia", powrót, krąg, do środeczka, pod łukiem, jeszcze raz i jeszcze raz.

Miód wyparował z Adelii, a zastąpiło go upojenie wspólnym ruchem. Lśniące twarze pojawiały się, znikały, śliskie dłonie łapały medyczkę, okręcały ją. Sir Gerwazy, potem ktoś inny, mistrz Herbert, szeryf, przeor, poborca podatków, znowu sir Gerwazy. Zawirował nią tak gwałtownie, że przestraszyła się, iż ją puści, a ona zatoczy się i uderzy w ścianę. Do środeczka, pod łukiem, galop, przechodzimy.

Takty muzyki pojawiały się i znikały. Szymon dał Adelii znać, że wychodzi, ale jego uśmiech – akurat wtedy z wielką szybkością obracał nią sir Rowley – zdradził medyczce, iż ona może zostać i bawić się dalej. Wysoka przeorysza z małym Ulfem kręcili się na karuzeli ze swoich skrzyżowanych rąk. Sir Joscelin z poważną miną mówił coś do drobnej mniszki, kiedy przyciskając się do siebie plecami, kręcili w tańcu. Dookoła Mansura powstał krąg podziwiających go biesiadników, twarz Saracena była kamienna, tańczył nad skrzyżowanymi mieczami do intonowanego maqam. Roger z Acton starał się zmusić korowód, aby kierował się na prawo. „Ci, co skręcają w lewo, są przewrotni i Bóg ich nienawidzi! Księga Przysłów, dwadzieścia siedem!" Tratowano go.

Dobry Boże, kucharz tańczy z żoną szeryfa. Nie ma czasu, by się dziwić. Prawe ramię do prawego. Tańcz, tańcz. Jej ramiona i ramiona Picota tworzące łuk, pod nim przechodzą Gyltha i przeor Gotfryd. Młoda zakonnica i aptekarz. Teraz łowczy Hugo z Matyldą B. Ci za solą i ci przed solą, składający wspólnie pokłon tańczącemu bóstwu. O Boże, to uskrzydlona radość. Łap ją, łap.

Adelia aż przetarła w tańcu trzewik, ale nie zauważyła tego dopóty, dopóki nie zabolały ją podeszwy stóp.

Wyślizgnęła się z zamętu. Już czas wychodzić, kilku gości też już opuszczało salę, chociaż większość gromadziła się przy bocznych stołach, gdzie podawano wieczerzę.

Pokuśtykała do drzwi. Przyłączył się do niej Mansur.

– Czy mi się wydawało, czy też mistrz Szymon już poszedł? – zapytała go.

Arab ruszył się rozejrzeć. Wrócił, idąc od strony kuchni ze śpiącym Ulfem w ramionach.

– Ta kobieta mówi, że poszedł prosto. – Mansur nigdy nie wymieniał imienia Gylthy; dla niego zawsze pozostawała „tą kobietą".

– Czy ona i Matylda zostają?

– Pomagają w kuchni. My zabierzemy chłopca.

Wyglądało na to, że przeor Gotfryd i jego mnisi dawno już sobie poszli. Podobnie zakonnice, wyjąwszy przeoryszę Joannę, która trwała przy bocznym stole z plackiem z dziczyzną w jednej ręce i z kuflem w drugiej. Była tak pijana, że uśmiechnęła się do Mansura i kawałkiem placka pobłogosławiła dygającą Adelię.

Spotkali sir Joscelina. Wychodził z dziedzińca, gdzie jakieś oświetlone płomieniami kształty ogryzały kości.

– Zaszczyciłeś nas, panie – powiedziała. – Medyk Mansur pragnie, abym wyraziła ci naszą wdzięczność.

– Wracasz za rzekę? Mogę wezwać swoją barkę…

Nie, nie, przybyli tu w czółnie Starego Beniamina, ale dziękują.

Nawet z maźnicami, płonącymi na stojakach, było niemal za ciemno, żeby odróżnić łódkę Starego Beniamina od pozostałych, czekających przy brzegu. Wszystkie, oprócz tej należącej do szeryfa Baldwina, wyglądały tak samo skromnie. Wzięli pierwszą z brzegu.

Adelia siadła na dziobie, wciąż jeszcze śpiącego Ulfa położono jej na kolanach. Stróż, cały nieszczęśliwy, stał z łapami w zęzie. Mansur chwycił tyczkę…